Potrzebuję na gwałt pomocy firmy sprzątającej. Ląduję oczywiście w guglu, wbijam hasło "firmy sprzątające Wrocław" i widzę profesjonalne - bardziej lub mniej - strony. Wykręcam kilka numerów i wszędzie muszę się upewniać, czy aby na pewno dodzwoniłam się do firmy takiej a takiej, bo nigdzie nikt nie wysila się na więcej niż gburowate: "słucham". W jednej facet wali mi centralnie i bez pytania o szczegóły: "trzysta - czterysta", w drugiej jakaś starsza pani o depresyjnym zabarwieniu głosu informuje mnie, że się TEGO nie podejmie (swoją drogą ja bym się jej też nie podjęła, słysząc ten przybijający entuzjazm), w trzeciej nieprzyjemny jegomość sucho burczy: "Nie sprzątam w tej chwili tylko piorę". Przelatuję pobieżnie przez przez kilka stron jeszcze, ale już nie dzwonię, bo już mi się nie chce. Wchodzę na fora dla perfekcyjnych pań domu i czytam o środkach czyszczących lecz nie żrących do podłóg, szyb i drewna i postanawiam zostawić w kieszeni rodziny te "drobne" trzysta - czterysta oraz przekonać do tej opcji Męża zamiast płacić ludziom, którym już od pierwszej chwili się nie chce.
czwartek, 10 grudnia 2015
środa, 2 grudnia 2015
Kiosk
Człowiek czasami robi coś pierwszy raz i wie wtedy, że to pierwszy raz. Czasami jednak robi coś po raz kolejny i nie wie, że ostatni. Bywa, że obiecuje sobie, że robi coś po raz ostatni i to nie jest ostatni raz. Lata świetlne temu obiecałam sobie, że po raz ostatni jadę śmierdzącym, zapoconym, lepkim, zatłoczonym, zaparowanym autobusem. I tak się stało. Wieki nie jeździłam komunikacją miejską, aż tu nagle wczoraj musiałam. Przystanek autobusowy mam dwieście metrów od domu, ale wyszłam dwadzieścia minut wcześniej, bo zupełnie nie mam autobusowego wyczucia czasu i nie chciałam się spóźnić. Podobno autobusy lubią podjeżdżać chwilę przed czasem, albo grubo po czasie. Dobrze, że pod blokiem miałam zaparkowany samochód, a kluczyki w kieszeni, to sobie posiedziałam przynajmniej w środku, osłonięta przed wiatrem. Pięć minut przed 9.15 czyli planowym czasem przyjazdu, nie wytrzymałam napięcia i poszłam na przystanek. Był tam kiosk, więc mimochodem zajęłam się oglądaniem gazet wystawionych za szybą - jak to w kiosku. Z niemałym zaskoczeniem stwierdziłam, że pewne pozycje od lat twardo trzymają się na rynku. Dwadzieścia lat temu w kiosku też można było dostać burzącą krew w żyłach (nie tylko u nastolatków) pozycję "Peep show", chociaż raczej "z zaplecza" niż dumnie wyeksponowaną na witrynie. Z nowości odnotowałam "My Company" i "Garden World", ale nie tylko. W pewnym momencie moje źrenice rozszerzyły się nienaturalnie, bo kondensacja na całej powierzchni szyby wymownie brzmiących tytułów, zupełnie mnie zaskoczyła. " Mam ogród' to absolutny pikuś i oczywiście nie pozostawił cienia wątpliwości, co do zawartości kolorowego papieru, ale już "Polki w łóżku' - kazały mi się zastanowić przez chwilę - jak to mówi młodzież - "o co cho". Po chwili mój wzrok z niesmakiem ześliznął się na "Lolity", zalegające obok "Siedliska" mającego w podtytule "stół świątecznie zastawiony", a następnie na intrygujący i tajemniczo brzmiący tytuł "DZIWKI" z podtytułem w tle: "Tak się pieprzą gwiazdy Hollywood" z Sarah Wandella, Nickiem Jakimśtam i Jakimśtam Dajmondem w rolach głównych. W tym zestawieniu była jeszcze gazeta z dwoma filmami DVD w promocji za 9.99 pod kuszącym tytułem "Polski seks, Polki dają dupy". Oniemiałam. Przysięgam. Wydaje mi się, że ciężko byłoby mi powiedzieć o samej sobie "pruderyjna", ale TO mnie kompletnie zaskoczyło i wprawiło w stan dziwnego niezrozumienia tego, co czuję, gdy na to patrzę. Wyobraziłam sobie, że jest 2007 rok, stoję na przystanku z moim ośmioletnim synem, mamy jeszcze pięć minut do przyjazdu autobusu, a moje dziecko niestety umie już czytać i nagle pyta mnie, co to znaczy "dawać dupy", "dziwka" czy "lolita". Bo tam, że cycki gołe zobaczyłby to żaden problem, bo od dziecka dzieci w naturalnych warunkach chowane były i wiedziały czym się różni dziewczynka od chłopczyka czy tatuś od mamusi. Ale jak wytłumaczyłabym ośmiolatkowi "dawanie dupy" czy instytucję dziwki pytam się? Jest rok 2007, 9.15, przystanek, zimno, grudzień, ja prawie śpię, wiatr wieje, deszcz zacina, a tu dziecko - nagle i bez uprzedzenia - "atakuje" mnie i chce wiedzieć. Piszę tego posta i używam tu słów i sformułowań powszechnie uznawanych za nieeleganckie oraz wymagających specjalnego oznaczenia bloga: "treści dla dorosłych, potwierdź, że masz ukończone 18 - ście lat". W kontekście opisanej sytuacji - mam to w dupie. Na kiosku nie ma małego, prostokątnego "okienka", w które można kliknąć "enterem", potwierdzając swoją pełnoletność, jest za to duże okno, w które dzieciaki, w każdym wieku mogą sobie patrzeć do woli i wyobrażać sobie jak Polki dają dupy. Nie wiem ile razy w życiu oglądałam zawartość szyby w kiosku, ale wiem, że to był ostatni raz.
wtorek, 24 listopada 2015
Ku mojej uciesze
Siedzę w jakiejś galerii handlowej gdzieś w Łodzi. Kilka godzin muszę siedzieć, ale przynajmniej dowiaduję się czegoś nowego, mianowicie, że od siedzenia nogi w tyłek też mogą wejść. Szczęśliwie w miarę wygodne sofy są i nawet kawałek stołu, tak, że nogę mogę zdrętwiałą trochę wyżej podnieść i starannie but z dala od blatu trzymając, łydką o jego rant z ulgą oprzeć. Zamykam oczy, wciśnięta kręgosłupem w kąt siedzenia, z tą nogą na blacie stołu, tzn. z łydką i próbuję się odprężyć, aż tu nagle atak na mnie odbieram boczny prawy.
- No ja zaraz zwymiotuję, popacz pani jak ta się rozsiadła z girami na stole - tokuje z kanapy oddalonej o jakieś trzy metry mocno dojrzała kobieta, rozpostarta całym swym nadważonym jestestwem na wątłym - jak dla niej - foteliku.
- No widzę właśnie - wtóruje jej druga starsza pani - przecie ja tej kanapki to nie zjem z obrzydzenia jak na to paczę. Widzi Pani jaka ta młodzież dzisiaj jest.
Siedząc tyłem do pani w berecie z kaszmiru (unikam celowo nazwy moher, by uciec przed przypisaniem mnie do konkretnej frakcji politycznej) ucieszyłam się słysząc, że zostałam zakwalifikowana w poczet młodzieży. Szybko jednak moje zadowolenie w zniesmaczenie przerodziło się, bo oto pani bardziej do widoku mojej twarzy mająca dostęp z charakterystyczną dla egzaltowanych, starszych katoliczek nienawiścią w głosie i z całą mocą odparła:
- A jaka to młodzież kochana! Przecież to stara wiedźma jest i buciorem chce się tu pochwalić jaki ma!
Pisałam już o miłości do bliźniego swego w narodzie naszym głęboko zakorzenionej. Chcę się do czegoś przyznać. Nie kocham i nie akceptuję starych, wrednych bab w kaszmirowych, moherowych czy filcowych beretach, wełnianych sweterkach oraz ortopedycznych butach, ze wzrokiem i mową ciała pełną nienawiści do ludzi, gębą pełną podłości i różańcem przeplecionym przez powykręcane reumatyzmem palce. Nie znajduję współczucia i nie chcę poszukiwać w sobie zrozumienia i szacunku dla ich siwych głów. Uwielbiam i podziwiam natomiast naszą ekscentryczną i sympatyczną Kryśkę Mazurównę - Ikonę prawdziwej zaradności, tolerancji oraz żywego, otwartego umysłu. Marzę o tym, by nie przyszło mi do głowy zostać na starość wredną, zgnuśniałą babą w pretensjach do całego świata. Chcę być wtedy radosnym, kolorowym ptakiem, nawet kosztem tego, że młodsze stare baby będą mówiły o mnie: "tej to ze starości kompletnie odbiło" i z ekscytacją podliczać będą moje operacje plastyczne, ugniatając swoje tłuste, leniwe dupy na ławce pod blokiem. Ku mojej uciesze.
czwartek, 19 listopada 2015
List o M. vs uwaga
Wieci co? Mam Wiernego Czytacza. "Matt" zwie się i nie dość, że czyta, to jeszcze komentuje. Ludziom Wartym Uwagi (w skrócie LWU), bo poświęcającym ci swój czas i uwagę, warto się pokłonić i poświęcić uwagę - nawet nie odrobinę - ale duuuużo uwagi, bo w dzisiejszych czasach ludzie uwagi sobie nie poświęcają. Mają przecież OBOWIĄZKI. Najczęstszy obowiązek to PRACA. Praca usprawiedliwia WSZYSTKO; ucieczkę przed SZCZEROŚCIĄ, ucieczkę przed DOMEM, ucieczkę przed PROBLEMAMI, ucieczkę przed BLISKOŚCIĄ, ucieczkę przed ROZMOWĄ, ucieczkę przed KIMŚ. Dlatego dziękuję Ci Matt - choć zupełnie nie wiem Kim jesteś - za to, że znajdujesz czas, że poświęcasz uwagę, i, że chce Ci się skreślić te parę słów komentarza. Dziękuję zatem Matt'owi oraz wszystkim moim Czytaczom, Pamiętajcie proszę o tym, by UWAŻNIE SŁUCHAĆ, CZYTAĆ i dawać nie to, co chcecie dać, tylko to, co Biorca chciałby dostać.
piątek, 13 listopada 2015
Niech żyje wolność, wolność i swoboda
Uważam, że lepiej zapobiegać niż leczyć, dlatego raz w roku ciągałam dzieciaki na kontrolne badanie krwi. Zawsze tak było - ku rozpaczy całej trójki i zdecydowanym protestom. Nadeszła wreszcie upragniona - przeze mnie i przez Nich - chwila samodzielności. Dzieciaki pełnoletnie są i same muszą podejmować ważne decyzje. Najstarszej we krwi została... wpajana przez lata odpowiedzialność, więc chcąc nie chcąc, z oporami wielkimi od lekarza skierowanie na wspomniane pobranie pozyskała i ukłuć się poszła. Opowiada mi potem cała rozemocjnonowana jak to w sumie nic nie bolało, dziurę w zgięciu łokcia po odwiercie pokazuje i stwierdza, że to okropne jest samemu za siebie odpowiedzialnym być i i decydować, bo jak była pod jurysdykcją rodziców i mama kazała i "na krew" ciągnęła, to przynajmniej było komu opór stawiać i veto, a teraz to przecież sama ze sobą nie będzie się kłócić, że nie pójdzie, bo to chore byłoby... Kiedy ja byłam dzieckiem, matka co niedziela do kościoła mnie wypychała, wierząc, że mi to chodzenie regularne wpoi, jednak w nawyk mi jakoś nie weszło klepanie co weekend tych samych wierszyków i piosnek. Wolałam na płocie gdzieś obok wisieć i życiem towarzyskim się cieszyć niż kontemplacjom oddawać, lotność umysłu mojego przekraczającym. Widać boleśniejsze musiało być dla mnie czterdzieści pięć minut biernego przebywania w oparach kadzideł niż dla Niej kilka sekund "przerażającego" pobierania krwi. I dobrze.
niedziela, 8 listopada 2015
Torebunia, Kicia, że Fiu Fiu i Wielka Gala
Z Mężem moim zaproszeni zostaliśmy na galę tłuczenia się po ryjach i kopania po nerkach. Na bilecikach wskazanie było, że mamy się zalogować do stolika dla "wi aj pi" numer 41. Mąż Mój garnitur elegancki przyodział, ja sukienkę większą niż małą lecz bardzo czarną, a to wszystko po to, by adekwatnymi być do zaszczytu nas napotykającego. Stoły były okrągłe, a obrusy białe, zaś na obrusach czysto jak łza - znaczy się nie było nic. Bilecik "od głowy" prawie sto "ełro" kosztował, dlatego człowiek czuł podprogowo, że raczej coś na stoliku będzie rozsądnego, a i ktoś logiczny przy nim zasiądzie. Tymczasem - jak już wspomniałam - stoliki pustką świeciły, doń zaś poczęli dosiadać się ludzie w wieku przedprodukcyjnym zawodowo czyli młodzież szkolna lecz zamożna zamożnością swoich rodziców lub starszych mocno odrobinę od siebie partnerów. Zasiadła więc Taka Panna Dziewanna Z Domu Lepsza, w sukienusi kółkami metalowymi nabitej i mocno obciskającej jej wąską i drobną dupkę dziewczęcą, i nogę na nogę profesjonalnie zarzuciwszy, swoją torebunię bezceremonialnie, i centralnie na stół pierdolnęła. Ze zdumienia oczy mi prawie wyszły z orbit, puls przyspieszył, ale powściągliwość zachowałam, spojrzeniami jedynie porozumiewawczymi z Małżonkiem się wymieniając. Pierwsze mocowanie siłaczy zakończyło się chyba po trzydziestu sekundach, kiedy to jeden drugiego przydusił tak, że ów drugi ręką wskazał bez zwłoki, że ma dość, unikając tym samym rychłej przemiany w zwłoki. Kolejne dwie walki polegały głównie na macaniu się kolegów w parterze - innymi słowy - nuda, aż wreszcie w ringu pokazały się dwie kobiety: Kasia i Róża. Koniec końców dziewczyny pozwoliły mi oderwać myśli i wzrok od Panny Dziewanny zwanej przez jej Pana "Kicią" i dojść do wniosku, że gdyby armie tego świata składały się z Kobiet, nie byłoby litości. Miałam wrażenie, że te dziewczyny walczą na "śmierć i życie", bez pobłażania i bez znieczulenia, bez gry wstępnej i bez uników - od pierwszej do ostatniej minuty. Tymczasem Kicia dostała polecenie udania się po piwo dla swojego opiekuna, wstała więc i przystąpiwszy do poprawiania wszystkich dwustu kółek na swojej kiecce, przesłoniła dokumentnie Mężowi Mojemu widoki. "Mój" zareagował bezzwłocznie wymownym i głośnym "przepraszam", lecz Kicia nie chciała usłyszeć lub głucha była na jedno ucho bądź na obydwa, bo nic sobie z tego nie robiła. Chwilę później do stolika przysiadł się jakiś Nieopierzony Futrzak w lisie na szyi i srebrnych, brokatowych, szpilkach. Ten również torebkę na stół centralnie i bezceremonialnie pierdolnął, wywracając prawie mój kubek do napojów prestiżowy, bo plastikowy i lisem na plecach umocowanym, po nozdrzach niemal mi zamiótł. Pomyślałam, że skoro jestem na spektaklu podczas którego zejście do parteru jest czymś naturalnym to i ja - wyjątkowo - do poziomu zejdę sąsiadek moich stolikowych. Wzięłam więc kopertówkę z kolan swoich i pach! - na stół pocisnęłam. Gest ten został jednak uznany za zupełnie naturalny w "tych sferach", więc posunęłam się dalej i torebkę koleżanki w sierści na ramionach, wymownie i z wyraźnym ładunkiem emocjonalnym ze swojej części stołu odsunęłam. Oburzenie malujące się na twarzy tego wiejskiego majestatu było tak wielkie, że nie mogłam się posiąść z radości i wyjść ze zdumienia... Ze zdumienia wyjść wciąż nie mogę, kiedy przypominam sobie te buzie tępe, te usteczka wydęte, te czoła gładkie, żadną myślą nie pokalane, żadną refleksją nie okraszone i te oczy puste w sztucznych rzęsach tonące i w bezmyślności, nie zawsze ślicznych "dziewczyn jak malowanie", za to wymalowanych i wystrojonych jak stare panny, co na wydanie liczą, choć wydaje się, że ich szanse są bliskie zeru. Chociaż - jak się okazuje - dzisiaj nawet zero ma swoją wartość. Bo każde zero było ze swoim "Przybocznym".
czwartek, 22 października 2015
Po równo
Dzieci ze Złych Domów nierzadko wyrastają na nieszczęśliwych dorosłych. Bardzo pragną szczęścia jednak robią wszystko na opak czyli tak, by być nieszczęśliwi. Dorośli z popieprzonych domów pytają: "Czego mi brakuje, w czym jestem gorszy/a?" i naprawdę myślą, że mają jakieś braki. Dom Zły hoduje zakompleksionych dorosłych; albo kompletnie zastraszonych, albo bardzo wymagających. Zastraszony Dorosły - jeśli już napotka Szczęście na swojej drodze, schodzi Mu z drogi, by Go nie stracić, Nie wymaga niczego, niczego nie oczekuje. Hołduje zasadzie: "Nie oczekuj niczego, a zawsze dostaniesz więcej". Wymagający Dorosły ze Złego Domu zaś, wymaga tak bardzo, że pozwala swojemu Szczęściu uciec, bo Szczęście nie jest w stanie sprostać wymaganiom. Twierdzi, że wiele wymaga od siebie, dlatego tyle samo oczekuje od innych. Potem patrzy jak mu przecieka Szczęście prze palce i nie może zrobić nic, bo najszczęśliwszy jest jednak... w swoim nieszczęściu. Czasami zastanawiam się, dlaczego "Inni" mają "lajt" w życiu - i nie mówcie mi, że każdy ma swoje problemy. Wiem to, wiem, że każdy je ma. Wiem też, że jedni żyją łatwiej, inni trudniej. Wiem, także, że za wszystko trzeba w życiu zapłacić. Dlaczego jednak jedni muszą płacić za więcej mniej, a inni za mniej - więcej? Odpowiedź jest prosta: na tym właśnie polega równowaga - by wszyscy nie mieli po równo.
czwartek, 15 października 2015
Wbijam w to
Moje Dziecko w dupie ma estetykę otoczenia okalającego Osobę Dziecka. Nie wiem w kogo się wdało Owo, ale niech będzie, że we mnie. Od zarania dziejów walczę ze stosami kubków, talerzy, papierków od cukierków, toreb, zwiędłych kwiatów, koszulek, spodni i innego wszystkiego na szafce nocnej przy łóżku oraz na podłodze. Walczę tak, że początkowo nauczyć chciałam układać, pilnować i dbać. Potem zaczęłam to wszystko na łóżko desantować i kepisz kompletny robić, mydło z powidłem i buty z talerzami dosłownie mieszając. Dziecko jednak odporne jest na te akcje i rzekło ostatnio Ojcu, modnego czasownika używając, że w to wbija, bo twierdzi, że ma porządek i mamie się wydaje. W tej sytuacji okrutnie się zeźliłam i natychmiast telefon wykonałam, a że głos mam donośny podczas aktu irytacji i w dyskoncie akurat przebywałam, Społeczeństwo - siłą rzeczy - niemym odbiorcą się stało. Jak się przy kasie okazało, nie do końca niemym... "Przepraszam, czy Pani rozmawiała z naszym dzieckiem?" - zapytał Pan z Żoną, kasujący się przede mną. W nerwach nie zreflektowałam się zupełnie, że Człowiek żartobliwie zagaił i zupełnie poważnie odparłam, że nie. "Bo zupełnie jakby pani do naszego mówiła". Przepraszać poczęłam ludzi, że - fakt - nie powinni słuchać moich wywodów telefonicznych, że głupio mi i, że to brak kultury z mojej strony ewidentny, ale Oni dziękować mi zaczęli i zapewniać, że metodę moją zastosują. Bardzo im się spodobało, gdy poinformowałam Dziecko, że spakuję wszystkie najlepsze rzeczy Jego do wora i w pizdu zabiorę i niech lata w szmatach spranych skoro niespranych uszanować nie umie. Dziecko natomiast deklarację przyjęło z godnością i opanowaniem Człowieka Młodego, który we wszystko wbija.
czwartek, 8 października 2015
Mięso
Mój Książę zapragnął wątróbki. Nie jakiejś tam świńskiej czy drobiowej... zapragnął wołowej! Myślałam, że to będzie banalne zadanie, pójdę do "markietu", zapytam: "Czy jest wątróbka wołowa?", usłyszę jedyną i słuszną odpowiedź: "tak oczywiście JEST", kupię pól kilo, zatargam do domu, przyrządzę i podam elegancko na talerzu jako niespodziankę i dowód mojej czujności, wnikliwości i szczerego przejęcia się rolą żony. W markecie jednym, drugim i czwartym nawet, powiedzieli, że takiej wątróbki nie ma. Pomyślałam, że trzeba pójść do mięsnego. Widzieliście gdzieś ostatnio przybytek z szyldem: "MIĘSNY"? Znalazłam jeden "Mięsny", ale wątróbki wołowej w nim nie znalazłam. Pomyślałam, że "RZEŹNIK" na rogu Krupniczej i Kazika Wielkiego był, a w ogóle to kiedyś przecież "RZEŹNIK", był na każdym rogu. Wiem, bo sama stałam tam nie raz w kolejce po "krakowską suchą" w 1985. Dzisiaj za to na każdym kroku Żabka albo Fresch... Oczywiście Rzeźnika na rogu już nie ma, za to na jego miejscu rozpanoszyły się: pizza & zapiekanka oraz śmierdzące zupy z proszku. Los jednak chciał, że zabłądziłam w dawne strony i dysponując trzydziestoma minutami wolnego czasu, postanowiłam zwiedzić rewiry tak dobrze znane dzieciństwa. Wchodzę na osiedle bloków z wielkiej płyty, które kiedyś wydawało mi się ogromne i stwierdzam, że jakoś tak wyliniało i mocno się skurczyło. Przysiadam na ławce, bo słońce pięknie świeci - jakby lato w pełni było i rozmyślam sobie: "Tu było to, a tam tamto echh", aż nagle widzę napis" "MIĘSO". Dopadam do drzwi sklepu niczym zabłąkany na pustyni do studni, wpadam do środka, a tam... zwykły "spożywczy". Podobno nadzieja umiera ostatnia i tak też się stało w przypadku wątróbki wołowej. Zapał był, determinacja, by sprawić Ukochanemu przyjemność ogromna lecz poległy w zderzeniu z brutalną rzeczywistością. Nadzieja tliła się jeszcze do przedwczoraj, wzniecana wątłymi obrazami z przeszłości, ale padła wskutek konstatacji, że napis "mięso" nie oznacza wcale, że w miejscu tak oznaczonym jest mięso. Leciwe Panie Ochroniarki z mojego osiedla gadały między sobą ostatnio, a ja podsłuchałam naturalnie, że: "Dzisiaj to już nawet słońce nie świeci jak dawniej" i niestety sporo w tym prawdy. A mięso to niestety już nie mięso.
piątek, 2 października 2015
Robota nie zając
Trzecia czterdzieści pięć, a ja od godziny rzucam się w łóżku. Boli mnie szyja, myśli i puste miejsce z prawej strony. Dzięki Bohu nie muszę iść na ósmą do "zakładu", więc odeśpię, gdy już padnę, ale póki co, nie będę traciła czasu na usilne próby pokonania bezsenności. Tym bardziej, że mam temat, który mnie ostatnio poruszył, a jego Bohater do żywego wzruszył. McDonald's zatrudnia ludzi, którzy chcą ciężko pracować. Za moich młodych czasów nie było jeszcze możliwości najęcia się w tej fabryce, zresztą nawet gdyby była i zawiałoby w ówczesnej, smętnej i szarej rzeczywistości "Jameryką", z pewnością nie poszłabym do tego cyrku, bo praca w zgiełku i "na akord" nie jest dla mnie. Szukałabym innych możliwości. Mówią, że w "Biedrze" się nie siedzi, ale mam wrażenie, że w "Maku" się nawet nie stoi tylko lata na wysokości lamperii. Dlatego, gdy już raz od wielkiego dzwonu wchodzę tam na kawę , albo ciastko jabłkowe, albo jedno i drugie - podziwiam ludzi za ladą i nie marudzę, gdy jest "za wolno" lub niedokładnie, Ostatnio przyglądałam się ichniemu, pewnemu Pracownikowi, bo... On z dziwną ciekawością przyglądał się mnie. Chłopak w nieokreślonym wieku (osoby z Zespołem Downa tak mają) z niezwykłą pieczołowitością zamiatał na szufelkę każdą napotkaną, na drodze i podłodze frytkę. Robił to w swoim tempie naturalnie, ale za to bardzo dokładnie. Kilka miesięcy wcześniej, a była to wiosna, zrobiłam sobie przystanek rowerowy w ogródku innego Mc'a. Tam również pracował taki chłopak i również nie mogłam wyjść z podziwu, jak dokładnie wykonuje swoją pracę. Pomyślałam wtedy, że w tym "Maku" mają najczystsze stoły w całej sieci, bo na jedną powierzchnię ów chłopak zużywał pól butelki detergentu i prawie rolkę ręcznika papierowego. Podobno zarabiają tam od dziesięciu do dwunastu złotych za godzinę pracy. Niemało wydaje mi się dlatego od od razu zadaję sobie pytanie; Dlaczego tylu zdrowych nierobów nie wpadnie na pomysł, żeby zamiast salwować się ucieczką przed odpowiedzialnością i siedzieć "na bezrobotnym", nie pójdzie pracować choćby tam? Są gorsze prace (nie będę wymieniać "dla przykładu", żeby nie urazić nikogo, kto takową czyli "gorszą" wykonuje), ale chętnych w naszym kraju brakuje i do tej gorszej i do tej lepszej. Z drugiej zaś strony słyszymy, że "obcy" odbierają nam miejsca pracy... Jakoś Angole się nie pieklą, że Polacy przyjeżdżają i odbierają im robotę, bo... statystycznie przyjeżdżają głównie Ci, którzy wyręczają ich od pracy, której oni wykonywać nie chcą, czyli tej wymagającej mizernych kompetencji i dającej znikomą satysfakcję z jej wykonywania. Żadna praca nie hańbi - powiadają - i każda jest lepsza niż żadna. "Masz dwie ręce, dwie nogi, jesteś zdrowa to zasuwaj" - tak musztrowała mnie zawsze matka. Zasuwać - jak widać na powyższym przykładzie mogą też chorzy, a co więcej, potrafią robić to z pasją i zaangażowaniem, dlaczego więc zdrowi tak często nie mogą robić nic prócz wygłaszania pretensji do całego świata? Bo robota nie zając, a utyrać się w życiu człowiek przecież zawsze zdąży.
sobota, 19 września 2015
Działa, nie działa
Zawracam na nakazie jazdy w lewo, bo na wprost jest wielki korek, a ja nie mam czasu, by w nim tkwić. Wybieram lepsze rozwiązanie. Tak myślę. Nie rozejrzałam się przed wykonaniem tego manewru jak to zwykle robię, bo jestem zamulona i nieobecna. Kilka sekund później słyszę policyjnego wyjca i widzę w lusterku niebieską dyskotekę. Zjeżdżam na prawy pas i zatrzymuję samochód, bo orientuję się, że to do mnie mrugają. Z policyjnej, opancerzonej budy wyskakuje gość w czarnym moro i dopada do moich drzwi. Nie mówi "dzień dobry" tylko zdławionym ze złości głosem, recytuje mi moją winę i z pianą na ustach syczy, że to przewinienie kosztuje dwieście pięćdziesiąt złotych i pięć punktów karnych. Opieram zmęczoną głowę o zagłówek, patrzę na niego obojętnym wzrokiem i pytam bez przekonania o "widełki" w kwocie lub punktach. Widełek nie ma. Kara jest taka i nie będzie negocjacji. Nie negocjuję, bo mi się nie chce i nie mam siły pałować się z człowiekiem. Pobiera ode mnie wszystkie możliwe dokumenty i mam wrażenie, że gdyby mógł, wziąłby również moją szkolną legitymację SKO. Siedzę w aucie, słucham muzyki i czekam. Mija piętnaście minut, a ja obserwuję we "wstecznym" jak panowie w niebieskim i okratowanym, oglądają sobie moje papiery i najwyraźniej dobrze się bawią. Zaczynam się niepokoić i mieć absurdalne myśli. W końcu z suki wysiada trzech w moro i zmierza w moim kierunku, Czuję nieprzyjemny ścisk w żołądku, ale nadal siedzę spokojnie. Ten "z pianą" mówi, że ma pytanie. Tamtych dwóch w tym czasie stoi po drugiej stronie samochodu i wbija we mnie wzrok pochylając się charakterystycznie do przodu i splatając ręce "na dziadka" tuż nad pośladkami. "Czy pani ma dwa nazwiska, bo mi w systemie wyskakuje?" "Tak" - odpowiadam - "Nie mam jeszcze tego w papierach, bo to świeża sprawa". Nagle facet rozpromienia się, oddaje mi papiery wraz z dołączonym kwitem do wpłaty oraz miłym uśmiechem i życzy "mimo wszystko miłego dnia". Jestem zaskoczona tą nagłą zmianą frontu, ale ostatnio widzę coraz więcej ludzi z dwubiegunówką, więc nie myślę o tym dłużej. Jadę dalej, prowadząc intuicyjnie i automatycznie po to, by kilometr dalej zobaczyć na chodniku masaż serca robiony jakiemuś nieprzytomnemu nastolatkowi, dziesięć minut później prawie rozjechać na pasach chłopaka o oliwkowej skórze, a finalnie niemal sama nie rozwalić się o tył ciężarówki. Czuję, że mam sto kilo na barkach i miazgę w głowie. Kilka godzin później jest dwudziesta. Dzisiaj moje Dzieci mają "dzień odpowiedzialności i samodzielności", więc monitoruję nastoletniego syna zdalnie. Dostaję sms: "Ja już w domu". Czuję ulgę, ale jednak coś mnie gniecie "w intuicję". O dwudziestej drugiej tłukę do drzwi lecz nikt mi nie otwiera. Dzwonię na komórkę i słyszę zbliżający się dźwięk gdzieś na klatce schodowej. Moje Dziecko, które zadeklarowało, że jest od dwóch godzin w domu i czyta książkę, zachodzi mnie od tyłu i skonsternowane nie wie, co ma ze swoim byciem po niewłaściwej stronie drzwi zrobić. Kapituluję i robię awanturę. Właściwie to syczę i toczę cicho pianę, bo po dwudziestej drugiej jest i wrzaski wszelkie przez sąsiadów nie byłyby mile widziane. Tak, nie mam siły dzisiaj na dyplomatyczne dyskursy, tłumaczenia i "rozmowy z dzieckiem". Każę mu czytać do dwudziestej czwartej. Dowalam do tego dwa tygodnie szlabanu na wychodzenie z domu i koleżków. Kara jest taka i nie będzie negocjacji. Ostatnio ktoś zapytał czy lepiej żeby ludzie cię kochali czy się ciebie bali, bo podobno nie można jednocześnie odczuwać strachu i miłości. Nie wiem co mam o tym myśleć - ja orędownik miłości i bezgranicznego zaufania. Wiem jednak, że respekt działa. A respekt bez odrobiny strachu nie działa. Młody czyta do narzuconej godziny, chociaż być może tylko tępo wpatruje się w literki. Tak jak ja do rana w ciemność za oknem.
środa, 16 września 2015
Twoja Mać
Nie będę tutaj podrzucać nerwowo gorącego ziemniaka jakim jest temat miesiąca: Czy brać do nas uchodźców czy nie brać. Nie mam zdania. Wiem, że nie umiem odmówić drugiemu Człowiekowi pomocy, chociaż nie mam przyklejonej ryby na samochodzie i nagniotków na kolanach od klęczenia w kościelnej ławie, ale też nie potrafię przewidzieć konsekwencji miksu kulturowego i religijnego. Dlatego nie pcham się do ferowania sądów. Dotykam jednak nieśmiało tematu, bo nie mogę słuchać pseudonaukowych bredni Głupiomądrych i ich pokrętnych argumentacji. Problemem naszego Narodu jest głębokie zakompleksienie jednostki i przeszacowanie wartości jako grupy. "My Polacy" jesteśmy wspaniali, uczciwi, pracowici, wykształceni, zadbani, odpowiedzialni, chętnie uczymy się języków obcych i z radością pracujemy "w gościach" za połowę stawki tutejszych. Polakowe, jednostkowe "Ja Polak" już nie wygląda tak kolorowo. "Ja Polak" zazwyczaj czuje się gorszy od Niemca czy Anglika, dyskryminowany w świecie i niedoszacowany jako specjalista w swoim fachu, nie tylko w swoim kraju ."Ja Polka" jako jednostka jest przeważnie za brzydka, za gruba, za mało zarabia, jest gorzej traktowana niż mężczyźni i w ogóle ma ciężej i gorzej niż "inne". Polak w grupie, ze wszystkimi, wyżej wymienionymi zaletami, jest pewny siebie i chętnie opiniujący. Dlatego właśnie muszę słuchać, że Cyganie to złodzieje, Arabowie nieroby, "Murzyni' brudasy, Rosjanie pijacy, a w telewizorze oglądać transparenty z napisami "syryjskie świnie czekamy na was", świadczącymi niewątpliwie o wysokiej kulturze i chrześcijańskim umiłowaniu bliźniego przez osobników te pisemne "oświadczenia" niosących. Islamizacja? Naród poczyta może (bo przecież raczej sobie nie przypomni z pobieżnych informacji przekazywanych wieki temu na lekcji historii) o chrystianizacji. Jak wiadomo, tam też nie obyło się bez "militarnego wsparcia", co - rozumie się samo przez się - nie oznacza przecież ustnego nawoływania do nawrócenia na jedyną, słuszną wiarę. Nie jestem zręcznym badaczem kultur ani historykiem, ale "gołym okiem" i mimochodem dostrzegam pewne podobieństwa pomiędzy XI -wieczną Inkwizycją, a dzisiejszym "pomysłem" jakim jest Państwo Islamskie. Klamrą dla obydwu "ruchów" jest słowo "perswazja", która - w tym przypadku - stanowi siłową formę zapobiegania szerzeniu się "herezji" czyli - współcześnie - odmiennym poglądom. W 1022 roku w Orleanie Król Francji Robert II Pobożny (!!!) kazał spalić grupę heretyków, bo nie udało się "merytorycznymi argumentami" przekonać ich do zmiany swoich przekonań. Świat - co niewątpliwie zabrzmi paradoksalnie - niewiele się zmienił. Dzisiaj stosuje się zbliżone metody, by nawrócić "niewiernych". To co charakteryzuje nie tylko nasze społeczeństwo, ale również społeczeństwa innych narodów, to bojaźń i niewiedza, przy czym bojaźń wynika z niewiedzy własnie. Utarte, bo przekazywane z ust do ust poglądy, zamieniające się z czasem w - nierzadko krzywdzące - stereotypy, determinują relacje między ludźmi. Nie chcemy tu i boimy się Syryjczyka, pomimo, że osobiście nie znamy żadnego, ba! Nie chcemy go nawet poznać, bo to przecież wandal i dzikus. Nie dopuszczamy do siebie myśli, że wśród tych ludzi też są "normalni" i "niebandziory", wypierając jednocześnie z głowy pytanie "Dlaczego polskie więzienia są pełne naszych rodaków?" Prosty Człowiek jest z natury odporny na wiedzę, a jeśli jest do tego jeszcze głupi, to cechuje go dodatkowo niezwykły upór i to, że nigdy się nie męczy. Prosty Głupi Człowiek, nie czyta, nie drąży tematu i nie szuka informacji, on po prostu SAM WIE. Żeby wiedzieć wystarczy mu widzieć, dlatego własnie oglądalność stacjom telewizyjnym robią kontrowersyjne tematy z krwią na twarzy i kupą na szybie autokaru oraz głupcy, którzy z wypiekami na twarzy oglądają specjalnie dla nich spreparowane obrazy. Im dłużej żyję, tym częściej się wstydzę, że mam korzenie w Narodzie, którego przedstawiciele wcale nie piją, nie biją, nie dewastują cudzego mienia, nie gwałcą, nie rabują i nie uciekają do innych krajów w poszukiwaniu lepszego życia. Innymi słowy żyję w kraju, gdzie nie ma przemocy, w Wigilię każde nakrycie dla "nieoczekiwanego gościa" jest realnym aktem gotowości do pomocy, a nie martwą tradycją, wszyscy ciężko pracują, leserów nie ma i nigdy nie było, alkohol służy jedynie do dezynfekcji ukąszeń komarów, a czyści jak łza Polacy nie przynoszą do szewca upierdolonych obrzydliwe butów, nie okazując z tego powodu choćby grama wstydu. Oto Naród Wybrany jest, krystaliczny i prawy, co światem powinien rządzić i innym pokazywać jak mają żyć.
czwartek, 27 sierpnia 2015
Odważniejszość
Mam niefart - jestem Debilem. Tak, przez duże "D" - bynajmniej nie przez szacunek dla siebie. Często ostatnio słyszę pytanie: "ty naprawdę nie rozumiesz???". Ano - nie rozumiem. Dajcie mi tu takiego co twierdzi, że wszystko rozumie, a przekonam go, że się myli. Jak powiada pewien Mędrzec - "życie to nie blog", jednak ja lubię od czasu do czasu kawałek życia przenieść tutaj, bo relaksuje mnie to i ulgę przynosi, a poza tym podobno pisać umiem, chociaż i to zostało podważone i grafomańskimi farmazonami nazwane. Szczęśliwie mam dość nieznośny charakter dla innych i bardzo wygodny dla siebie, bo gdy się uprę i uwierzę, że coś mogę, to nikt mi nie wmówi, że nie mogę, jeśli zaś mi wmawia, dostaję takiej motywacji do działania, że mogę jeszcze mocniej i bardziej. Dlatego popełniam właśnie i popełniać będę kolejne posty. Czytałam ostatnio wywiad z Kolegą Maleńczukiem. Dużo tam szpanu i wiraszkostwa (jest takie słowo w ogóle?), ale Gość ma przebłyski geniuszu, między innymi wtedy, gdy przyznaje, że jest snobem, lubi ładne rzeczy i zmuszał się do czytania Dostojewskiego, bo - pomimo, że zawsze był nikim - zawsze też miał "aspiracyjki". Srał pies takich odważnych, co to się przyznają, że byli łobuzami i gnojami w życiu - to teraz takie modne - mówienie o sobie "bylem i jestem brzydkim chłopcem". Powiedzieć, że jest się snobem, że przed dziećmi udaje się, że się nie pali i nie pije, albo, że wykorzystywało się kobiety po to, by wygodnie żyć - to jest już jakaś odwaga. Oczywiście, gdyby gradować "odważniejszość", to przyznanie się dzieciakowi: "tak piję i palę, ale działam w temacie i wkrótce przestanę", a potem dotrzymanie słowa, to wiadomo, że to jest dopiero "odważniejszość". Mierzi mnie dulszczyzm odkąd zrozumiałam, co oznacza słowo "nie wypada". "Nie mów cioci, że jest stara, bo to nie wypada", "zjedz kuskus, bo w gościach nie wypada zostawiać" i kij z tym, że ciocia jest stara jak węgiel drzewny, a kuskus rośnie mi w ustach i występuje w pakiecie z odruchem wymiotnym. Cenię w ludziach szczerość, otwartość i zdrową dawkę samokrytycyzmu. Wtedy gotowa jestem, wybaczyć błędy i chodzenie po prostej drodze zygzakiem. Można nie lubić Maleńczuka, jednak jego szczerość - być może trochę celowa, a nawet może i marketingowa, każe spojrzeć na niego łaskawszym okiem pomimo, że z gościa był kawał drania. Wolę taką - już na pierwszy rzut oka - "brudną krew", niż "czystą szlachecką" na pozór i dającą stęchlizną, gdy się ją włoży pod mikroskop. Wolę też być debilem, który stara się zrozumieć, niż pławiącym się w uznaniu dla samego siebie Wszechpanem, który wie, że wie najlepiej.
wtorek, 4 sierpnia 2015
Anioły
Ciężki to był dzisiaj dzień. I trudny. Chciałam nie czuć i nie myśleć. Postanowiłam iść przed siebie, jednak było mi tak ciężko wszędzie, na całym ciele i w głowie, i do tego ten obezwładniający upał, że zrezygnowałam z pierwotnego zamysłu, i po prostu położyłam się na ławce gdzieś w mniej uczęszczanej, parkowej alejce. Leżałam tak i chciałam przestać być. Nagle usłyszałam kobiecy, zatroskany głos, Otworzyłam oczy i zobaczyłam stojącą przy mnie młodą kobietę z dzieckiem przytroczonym chustą do jej piersi. "Czy pani dobrze się czuje?" Trochę zaskoczona pytaniem, szybko odpowiedziałam, że tak. "Na pewno? A czy wodę pani ma?". Pośpiesznie uspokoiłam młodą mamę, że mam wszystko, dobrze się czuję tylko odpoczywam chwilę. Dziewczyna wyraźnie uspokojona wreszcie odeszła. Niespełna pięć minut później podeszła do mnie starsza pani i z nie mniejszą troską zadała mi ten sam zestaw pytań. I tym razem uspokoiłam mojego Anioła Stróża, że naprawdę wszystko ze mną w porządku, a gdy kobieta poszła, rozpłakałam się ze wzruszenia i przesilenia. "Nie ma szans, nawet chcieć umrzeć sobie nie można na ławce w kącie, bo ludzie cię uratują" - pomyślałam. A potem było popołudnie, rower i... znowu byłam szczęśliwa.
poniedziałek, 3 sierpnia 2015
Czego pragną Kobiety
Poszłam na film "tylko dla Kobiet". Sama, bo przecież nie pójdę ze swoim Facetem na innych Facetów się gapić wspólnie i to w dodatku prawie całkiem gołych. Koleżanki po różnych kurortach się rozjechały, Mój Mężczyzna Jedyny w delegacji i samiuśka jak palec zostałam, więc cóż było robić.... Na sali same Kobiety stłoczone jak ser w serniku i tylko gdzieniegdzie Mężczyzna (zapewne z gatunku "odważny jak żaden") niczym samotny rodzynek w cieście siedzi. To prawdziwe przeżycie na taki film się udać. Skowyt dobywający się z dziesiątek gardeł, doping dla bohaterów prężących się na płaskim jak stół ekranie, by prężyli się jeszcze mocniej, nadając trójwymiar wyobraźniom niewiast, spłaszczonym przez brak wyobraźni ich partnerów życiowych lub tylko seksualnych, zaskakujące komentarze i gremialny śmiech w głos - takie rzeczy nie zdarzają się na każdym seansie. Prawdę trzeba oddać - Magiczny Mike czarował i robił prawdziwe cuda, a jego koledzy po fachu również nie wyglądali gorzej, ani nie czynili słabiej swojej zawodowej powinności, a im bardziej tarmosili dziewczyny na ekranie i gwałtowniej je "miłowali", tym sala była szczęśliwsza. Jako bezstronny (przynajmniej się bardzo staram) obserwator zauważam, że Kobiety pragną silnych, zdecydowanych i dominujących TurboSamców, którzy potrafią nie tylko czule pogłaskać po policzku, ale także namiętnie wytargać za włosy i dać zgrabnego klapsa w tyłek - najlepiej tak, żeby zapiekło. Wszak nie romantyczne śpiewy czekoladowego trubadura wywoływały piski zachwytu, tylko zdecydowane branie na ekranie. Panowie, pomimo ewidentnego bojkotu tego obrazu przez Waszą płeć, zachęcam, byście jednak schowali dumę do kieszeni, przestali myśleć, że nikt nie będzie Wam mówił jak trzeba jeździć, bo macie przecież prawo jazdy od wielu lat i poszli na ten film - nie dla fabuły, bo jej akurat tam nie ma, ale dla żywej, prawdziwej i - co najważniejsze - wiarygodnej instrukcji obsługi... Kobiety.
środa, 29 lipca 2015
Oświadczenie
wtorek, 28 lipca 2015
"Jestem po medycynie" czyli "Dzikie Historie" po polsku
Deszcz złapał mnie na rowerze, w drodze do domu. Na trasie Mc Donald's stoi, wiec wpadam na lody i kawę. Poczekam, aż przestanie padać, ale przecież bezczynnie czekać nie będę. Wyciągam laptopa ze zbyt małej torby, za to bardzo pojemnej i postanawiam napisać do Was coś. Mam ochotę na wątek optymistyczny, ale ten deszcz, ten brak entuzjazmu na twarzach współkawowiczów i ochota mi jakoś przechodzi, więc może opowiem o ostatniej sobocie... Postanowiłam się zrelaksować, robić nic i nie dotykać roweru, bo roweru mam ostatnio powyżej uszu. Mój narzeczony - Facet zajeżdżony totalnie przez cztery kółka, potrzebował jednak odreagowania, więc milczącą zgodę na rower wyraziłam. Nie wiem jak inni cykliści widzą temat, ale ja w upale i tłumie weekendowym na dwóch kółkach nie czuję się za dobrze, dlatego po kilku minutach "relaksacyjnej" wycieczki miałam już mocno podniesione ciśnienie. To był jednak dopiero początek. Oglądaliście może film "Dzikie historie"? Pięć zaskakujących opowiastek o nie mniej zaskakujących zakończeniach, dyktujących o tym, jak człowiek może się diametralnie zmieniać pod wpływem emocji. Film świetny - szacowny Pedro Almodovar dał czadu, ale zapewniam Was, ze Polak też potrafi. W ulubionej "restaurancji" naszej, nieprzesadnie wcale wykwintnej postanowiliśmy zwilżyć gardło. Dosiadamy się do znanych nam i nawet lubianych znajomych, aż tu nagle dziewczę młode, zwykłe w swojej świeżości (żeby nie powiedzieć pospolite), żadnym osiągiem specjalnym jeszcze nieskalane, plebsem zaczyna dużo starszego od siebie człowieka tytułować, w oczy prosto mu patrząc. Zatyka mnie i z wrażenia nawet w obronie "słabszego" stanąć nie mogę, bo nie spodziewałam się takiej nonszalancji u tak młodej i - było nie było wykształconej - osoby. Jestem zniesmaczona i zszokowana, ale wytrzymuję, wyrażając jedynie dezaprobatę do ucha Mojego Ukochanego. Jedziemy dalej, obijając się o tłumy tutejszych i przyjezdnych, a szukających w Rynku nie wiadomo czego. Kolację postanawiamy zjeść, gdy słońce kładzie się spać, dlatego w "Greckiej" przysiadamy na ogródku. Chwilę później do stolika obok przykuśtykuje młoda dziewczyna ze złamaną nogą, toteż Mój Facet rzuca się na pomoc jak na dżentelmena przedwojennego przystało, krzesło jej odsuwa i pomaga się nań zadekować. Za minut kilka do wspomnianej dziewczyny dołącza bałwan nieziemski i jest tak uciążliwy w swojej głośnej mądrości i pozyskiwaniu uwagi otoczenia i tak cały w pretensjach, że czuję iż zaraz zwariuję. Agresja we mnie narasta do tego stopnia, że jestem gotowa wstać i wysypać gościowi frytki na głowę. Wytrzymuję jednak do końca i z ulgą wsiadam na rower, ciesząc się na ostatnie dwadzieścia minut jazdy do domu i koniec atrakcji. Po drodze trzeba jednak wstąpić jeszcze na stację benzynową... Podjeżdżamy, drzwi się nie otwierają, za to w środku widać gestykulujących żywo ludzi. Jest północ, więc zakładamy, że jakaś zmiana dyżurów lub coś takiego, ale nie... drzwi rozsuwają się w końcu i zostajemy przymusowymi świadkami dzikiej awantury stacyjnej. Klient "bizmesmen" lat może maksymalnie trzydzieści, w ekskluzywnym garniturze prosto z hali Tesco i butach z tej samej, wysublimowanej linii i - jak sam deklaruje - "po medycynie", lży okrutnie pracownika stacji. Zakładam, że o coś poszło, ktoś nie miał racji, komuś pościły nerwy, ale takiej łaciny i konstrukcji z wulgaryzmów to ja nie słyszałam jak żyję i chyba na żadnym uniwersytecie nie uczą takiego władania językiem ojczystym. "Pan Wykształcony" szydził z pochodzenia, wykształcenia i miejsca pracy "Stacyjnego", opowiadał co może mu włożyć do ust, co ten może mu zrobić i czym się zakrztusić oraz uświadamiał mu, że "Stacyjny" zębów kompletu nie posiada, bo jest takim zerem, że go na zęby nie stać i, że zdechnie tankując paliwo i wydając hot dogi. Przytaczam oczywiście ów monolog w wersji "light", bo przez klawiaturę oryginał by mi nie przeszedł - tego jestem pewna. Panna z granatowym pióropuszem na pustej głowie wtórowała idiocie w tanim garniturze, nie wykazując przy tym za grosz kobiecej wrażliwości i nie bacząc na to, że na stacji są również dwie starsze 'Panie Stacyjne". Pomyślałam sobie wtedy, że to upadek kompletny jest polskiego szkolnictwa wyższego, że takie małpy schodzą z drzew i zasiadają w lakierowanych, uczelnianych ławach, indeksami wymachując i hańbę ludziom na poziomie - "niestety" też po studiach - przynosząc. "Zobaczysz Kochanie, jeszcze przyjdzie czas, że proste chamy będą się doktoryzować" - wyjęczałam zbolała do Mojego J. i z ulgą zaległam na domowej sofie, przyrzekając sobie w duchu, że ludzi będę oglądać jak małpy w ZOO - przez szybę - najlepiej swojego samochodu.
środa, 22 lipca 2015
Świeży umysł
W szkole podstawowej byłam najszybsza w klasie na sto metrów. Biegałam jak afrykański sprinter, bo byłam bardzo szczupła i miałam niebotycznie długie nogi. Na dłuższych dystansach wymiękałam, bo wątłe ciało nie miało skąd pobrać energii. W wieku dziewiętnastu lat zostałam najmłodszą żoną Oficera Wojska Polskiego - z woli własnej i nieprzymuszonej to znaczy, że przyczyną ślubu nie był przystawiony pistolet do skroni czytaj: dorobiony, puchnący brzuch. Potem zostałam najmłodszym dyrektorem w nowoczesnym korpolandzie. W każdej z tych trzech sytuacji oglądałam się za siebie, bacząc uważnie, czy peleton już mnie dogania i czy młodsi nie depczą mi po piętach. Dziś nie jestem już najmłodsza i mam inne zmartwienie. Martwię się, by mój mózg nie stetryczał, nie spleśniał, nie zaczęło mu ubywać komórek chęci, aktywności i rozwoju. Pamiętam czasy, gdy byłam nastolatką i miejsce taśm do magnetofonu szpulowego zastępowały kasety. Nie mogłam przemówić mojej Matce do rozumu, że kaseta to nie taśma i wciąż słyszałam "Weź te taśmy!", gdy kasetami zasłaniałam cały świat, z oknem na świat włącznie. Potem pokazało się wideo (nazywane przez większość widełem), a obsługa jego była dla starszeństwa czarną magią. Oczywiście nie muszę mówić, że płyta CD, która nie tylko pełniła funkcję zbiorczą dla wybranej muzyki, ale służyła również za ozdobny wisior na lusterku w samochodzie, przez długi czas nazywana była kasetą. Jeszcze tylko kwestia dwóch pilotów... który jest od telewizora, a który od wideło? Denerwowałam się strasznie, że "starszym ludziom", czytaj w wieku lat trzydziestu i pięciu, w porywach do czterdziestu, nie chce się ruszyć głową i przyswoić, co jest do czego i jak się co nazywa. Bo ja przecież w mig chwytałam nowinki, wszystko umiałam podłączyć, włączyć, uruchomić. Dzisiaj mamy w domach cztery piloty, empetrójki, empeczwórki, rutery, ajpedy, ajpody, ajpady, ajfony, a ja mam jeszcze... gramofon do odtwarzania płyt winylowych (informacja dla Młodzieży na wypadek, gdyby nie kumała, co to gramofon i winyl). Przyznaję, jestem "starszym człowiekiem" i nie wiem czym "empe3" rożni się od empe 34", ipad od ipeda itd. Nie wiem czy to większy "grzech" nie odróżniać ich od siebie czy płyty od kasety. Świat zwariował i zapycha nam głowy coraz to nowymi wynalazkami, które mają jedną cechę - naśladują się i powielają, wykazując jedynie drobne różnice. Nie ogarniam tych wszystkich zabawek, ale nie to mnie martwi. Martwi mnie dlaczego tak się dzieje. Mam Kolegę starszego o piętnaście lat i On ogarnia wszystko, włącznie z ajchmurą i jej ajpojemnością. Oczywiście trochę śmieszny jest w tym swoim obeznaniu i żałosny w jego okazywaniu niczym czterdziestolatka w kusej spódnicy ledwo przykrywającej nienajędrniejszy już tyłek. Ale podziwiam determinację. Trapi mnie jednak pytanie: czy mój umysł jest leniwy czy niewydolny? Czy może mam inne priorytety? Myślę przez kilka dni intensywnie i dochodzę do wniosku, że chociaż używam znikomego procenta mózgu - jak zresztą większość gatunku potocznie zwanego "człowiek", to nie chce mi się zaśmiecać nawet tego marnego kawałka zwojów taką ilością zbędnych informacji. W ten sposób uspokojona, pocieszona i dumna z siebie, podchodzę do gramofonu i ładuję czarny krążek na kręcącą się platformę. Delikatnie ujmuję w palce ramię igły i widzę, że porwałam się z motyką na słońce, bo ręka tak mi drży, że nie jestem w stanie opuścić "wajchy" na płytę bez bolesnego zgrzytu i zarysowania. "Cóż, takie nerwowe czasy nastały, że tylko elastyczna płyta CD jest zdolna wytrzymać niecierpliwe obchodzenie się z nią jej właściciela." - myślę sobie i nieświadomie wywalam język na wierzch tak bardzo starając się, by nie uszkodzić płyty. Czym jest świeżość umysłu? Myślę, że bynajmniej nie biegłą znajomością rynku audio i video, ani rynku pralek czy detergentów. Świeżość umysłu to chęć do poznawania, otwartość na nowe, umiejętność omijania kolein myślowych, a tym samym twierdzeń typu: "żyję na tym świecie dłużej od ciebie to wiem lepiej", "nie będzie mi tu smark jeden mówił jak powinno być", "jestem doświadczonym kierowcą", "wiem tyle, że nie muszę już więcej wiedzieć" itd, Świeżość umysłu to także umiejętność komunikowania międzypokoleniowego, bez protekcjonalnego tonu lub - na drugim końcu kontinuum - mentalnej próby zbliżenia się do młodzieży, kiedy młodzieżą już się nie jest. Świeżość umysłu polega na tym, że wiesz, iż nawet od niemowlaka możesz się czegoś nauczyć - choćby szczerego uśmiechu i naturalnej radości życia.
poniedziałek, 13 lipca 2015
Kwestia wyboru, rzecz charakteru
Kupuję pomidory. Podaję starszej kobiecie jedna po drugiej dorodne, czerwone kulki, a ta wkłada je w milczeniu do foliowego worka i bezskutecznie stara się powstrzymać kłopotliwe kasłanie. W końcu odruch staje się silniejszy i z jej piersi wydobywa się rzężący charkot. "Boże, czy pani jest chora?" - pytam zszokowana wydobywającymi się z przekupki dźwiękami. "Niee, to fajki tylko." - pada odpowiedź. Nie mogę powstrzymać zdumienia i ciekawości, dlatego pytam dalej, między innymi ile tych fajek dziennie pochłania. Kobita pali paczuchę dziennie, a i czasem ta nie wystarcza. "Nie boi się pani o swoje zdrowie?" - niegrzecznie drążę temat i mimochodem wtłaczam się w rolę zafrasowanej kwoki. "Pani kochana, ja od czterdziestu i pięciu lat palę i nie przestanę. Zresztą o co mam się bać...dzieci duże, wnuki odchowane, a i tak piach mnie czeka i tak". "No tak, jej wybór" - myślę sobie i uważam temat za zamknięty, bo argumenty są nie do zbicia.
Lubię dokumentalne filmy i gadanie starszych ludzi, więc o Danucie Szaflarskiej oglądałam razu pewnego opowieść, która - pomimo braku wpływu na to, że wojna ją zastała i prawie zmiotła z tego świata - przetrwała. Bo bardzo chciała. Patrzę na twarz stulatki i widzę jasność, radość, spokój i pogodę ducha. Przetrwała, bo się uparła, a los jej trochę w tym pomógł. Druga Babciusia stuletnia, zapytana jakim cudem trzyma się w takiej kondycji i zdrowiu, odpowiada, że dwie wojny przeżyła, mąż na drugiej zawinął się do nieba, a ona prawie z tuzinem dziatwy poradzić sobie musiała i na boso, przez las jedenaście kilometrów w jedną stronę tylko, do pracy dzień w dzień zasuwała. Żadne zasrane Endomondo nie udźwignęłoby takich "prędkości" - tego jestem pewna, wszak stworzone jest dla brandzlujących się swoim jestestwem ludzi bez zajęcia, którzy z portalu sportowego, kryptorandkowy sobie zrobili i czują się o niebo lepsi od tych, co lajkują bzdety na fejsbuku. Motywują się nawzajem ochami i echami na każde przebyte pięćdziesiąt metrów, jakby idąc do warzywniaka osimiotysięcznik zdobywali. Dzisiaj już "nikt" nie biega dla siebie, biega, by wszyscy widzieli i chwalili. Biega "na głos" i wszem i wobec, za to po cichu parkuje prawie w sklepie i jeździ windą "na pierwsze". Naturalnie ukrywa to, bo przecież za to nie ma"lajków" na endo. Pisałam kiedyś o wolnej woli, dziś piszę o wolnym wyborze. Może i argumentacja straganiarki jest niedorzeczna, może i sprzeczna z modą na zdrowie i bycie "fit", ale jest szczera i prawdziwa. Niekonformistyczna postawa tej kobiety zaimponowała mi i nie potrzebuję dłuższej rozmowy, by uwierzyć, że ona naprawdę tak myśli. Zastępy zaś endomondowych owiec, uzależnionych od GPS-u jak bywalec kasyna od hazardu, czy alkoholik od flaszki, irytują mnie, bo udają, że robią to dla sportu czytaj dla siebie, a tak naprawdę robią to dla ogólnopolskiej przyjemności płynącej ze zbiorowego lizania się po fiutach.
czwartek, 9 lipca 2015
WIĘCEJ
nie chcę byś czytał moje wiersze
nie chcę byś wiedział o mnie więcej
nie chcę byś drwił potem, szydził i żartował
nie chcę byś mnie sarkazmem gasił i katował
nie chcę być w Tobie zadurzona bezmyślnie
nie chcę byś mnie ranił specjalnie, rozmyślnie
chcę uczuć dobrych i wyrozumiałości
chcę w oku błysku, komplementarności
chcę ciał zjednoczenia, myśli pojednania
chcę w dzień uśmiechów i w nocy kochania
chcę tego wszystkiego... być może to wiele
chcę tego, choć nie przysięgałeś mi raju w kościele
chcę więcej i więcej - być może zbyt dużo, lecz to z Tobą właśnie
chcę twarz w słońcu ogrzewać i w Tobie chować się przed zimnem i burzą
nie chcę byś wiedział o mnie więcej
nie chcę byś drwił potem, szydził i żartował
nie chcę byś mnie sarkazmem gasił i katował
nie chcę być w Tobie zadurzona bezmyślnie
nie chcę byś mnie ranił specjalnie, rozmyślnie
chcę uczuć dobrych i wyrozumiałości
chcę w oku błysku, komplementarności
chcę ciał zjednoczenia, myśli pojednania
chcę w dzień uśmiechów i w nocy kochania
chcę tego wszystkiego... być może to wiele
chcę tego, choć nie przysięgałeś mi raju w kościele
chcę więcej i więcej - być może zbyt dużo, lecz to z Tobą właśnie
chcę twarz w słońcu ogrzewać i w Tobie chować się przed zimnem i burzą
wtorek, 7 lipca 2015
NIE.
Człowiek powinien myśleć pozytywnie, wizualizować się sukcesywnie i mantrować aktywnie. Dobre myślenie przynosi podobno dobre zdarzenie. Mądre książki mówią, że należy wyrzucić ze swojego słownika słowo "nie". Żeby to było jeszcze takie proste... Jak żyć bez "nie"? Bezspornie, będąc "na tak' i widząc szklankę do połowy pełną, nie zaś w połowie pustą jest lepiej, bo jest łatwiej. Człowiek uśmiechnięty jest szczęśliwszy, ale musi być spełniony jeden warunek: człowiek ma być uśmiechnięty sam z siebie, od wewnątrz, naturalnie, a nie dlatego, że naczytał się OSHO czy innych pierdół i zmusza się do tego jak do defekacji przy zaburzeniach jelitowych. Oczywiście staram się myśleć pozytywnie każdego dnia, wyobrażać sobie, że jestem zdrową, piękną, z wzajemnością kochaną i majętną kobietą, ale jak tu się uśmiechać i mieć dobre myśli, gdy palec przybity gwoździem do deski, ogranicza pole manewru, a i bez deski ruszyć się nie można, bo boli jeszcze bardziej niż, gdy się nie ruszasz? Dzisiaj z premedytacją jestem "na NIE". Każdego dnia staram się być opanowana, wyważona, poukładana i rozsądna. Znoszę cierpliwie rozwydrzenie, kaprysy, tupanie nogą i wrzaski otoczenia, tłumaczę sobie, że kretynizmy są niegroźne i, że problemy trzeba postrzegać jako zadania, a zadania brać odrobinę z przymrużeniem oka lecz wciąż podchodzić do nich odpowiedzialnie. Nie lecę przez życie "na lajcie", nie zamiatam pod dywan spraw trudnych lecz - nawet, gdy się boję - zasłaniam oczy i skaczę na głęboką wodę. Staram się być dobra i tolerancyjna, bo tak chcę. Czasami mam ochotę wrzeszczeć i walnąć pięścią w stół, ale staram się być powściągliwa, więc tego nie robię. Najwyżej zabieram się i idę " w pizdu", a i nawet to ostatnio ograniczyłam do zera. W efekcie chronicznego tłumienia wkurwienia, mam męczące napady tężyczki, spacer mnie nie cieszy i nie odpręża, kawa nie stawia na nogi, za to notorycznie miewam koszmary, łażę w nocy po domu i balkonie, tłukę się jak ćma od ściany do ściany, popalam jednego, dwa, albo trzy, popijam lampkę dziennie albo dwie i może trzy "niegroźnego alkoholu", a potem chodzę w dzień nieprzytomna z niedospania i wyczerpania duchowego. Dlatego odpuszczam sobie dzisiaj pozytywne myślenie i pozwalam organizmowi na bycie "na NIE". Nie chce mi się w związku z tym dzisiaj: uśmiechać dyplomatycznie, katować fizycznie, słuchać farmazonów, być uprzejma i miła, do rany przyłóż, wyrozumiała i wspaniała, ładna i pachnąca, optymizmem buchająca, układna i niekonfliktowa, koleżeńska i morowa. Nie ugotuje obiadu, nie będę czekać z utęsknieniem, nie będę "przełykać gula", zamiast wywalić kawę na ławę, nie będę się starać, nie zrobię nic kosztem swojego dobrego samopoczucia, nie posprzątam, nie popływam, nie poćwiczę. TAK! Będę dzisiaj NA NIE.
sobota, 27 czerwca 2015
Jako mąż i nie mąż
Szósta rano jest, a ja spać nie mogę pomimo przespania tylko godzin trzech, więc pomyślałam, że to dobra pora na hiciora. Oto sytuacja, co na pierwsze miejsce, na pudle w kategorii "dzikie kombinacje i zabawne sytuacje" pewnikiem zasługuje. Tak się składa, że jestem w matrymonialnym okresie przejściowym, co oznacza tyle, że mam Byłego Męża i Przyszłego Męża, nie mam natomiast i na całe szczęście - w świetle opisanych poniżej wydarzeń -- jeszcze do tego aktualnego. Z Mężem Byłym prowadzimy poniekąd wspólną aktywność zawodową, z Przyszłym Mężem zaś snujemy sobie wizję przyszłości kolorową lecz zawodowo się nie przenikamy. Mówię więc do "Byłego" wczoraj: "Weź ty zadzwoń tam do Pani Joanny wiesz, bo Ona czeka, aż zadzwonisz i wtedy domówicie szczegóły tego i tamtego". Dzwoni więc Mąż Były do mojej cudnej Koleżanki Aśki, lecz Aśka nie odbiera, bo zajęta jest prawdopodobnie okrutnie. Wieczorem dnia tego samego mam wydarzenie biznesowe, na które zapraszam i Aśkę i Przyszłego Męża mojego. Trzeba dodać, że dni kilka wcześniej dwójka ta poznała się - co prawda - bardzo przelotem na innej imprezie, ale Joanna bez cienia zwątpienia na "iwencie" do Mojego Przyszłego "smol tokiem" w ten deseń uderza, nie orientując się wcale, że Ten to nie Tamten: "No cześć, słuchaj, dzwoniłeś dzisiaj, ale byłam tak zajęta, bo wiesz koniec roku mieliśmy w szkole...". Mój "Przyszły" oczy w słup stawia ze zdziwienia i widząc Aśkę tak głęboko w przekonaniu, że dzwonił do Niej pogrążoną, już prawie gotów jest uwierzyć, że dzwonił pomimo, że nawet numeru do Niej nie ma, bo niby skąd. Zachowuje jednak zimną krew i twarz kamienną, dziwiąc się tylko w środku, "w człowieku" i po cichu, nie dając tym samym poznać po sobie, że w ogóle nie kojarzy owej telefonicznej sytuacji. Opowiada mi tę historię chwilę później nie kryjąc konsternacji, ja zaś nie mogę ukryć rozbawienia. Biegnę czym prędzej uświadomić Aśkę, że mi Mężów zamieniła i Przyszłego z Przeszłym pomyliła. Potem leżymy razem ze śmiechu kołami do góry i ze zdziwienia wyjść nie możemy jak to się mogło stać...
środa, 10 czerwca 2015
Pożegnanie
Gotuję rosół
jak zawsze lecz
solę łzami żalu i
mówię do siebie
wlewam cały ból po
zniszczonej miłości i
doprawiam świeżym biciem serca
w drodze do przyszłości
mieszam w tym rosole
swoje uczucia i
już sama nie wiem
dlaczego czuję w środku
te dziwne ukłucia
Odeszłam i poszłam i
jestem gdzie indziej bo
przyszedł czas na mnie i
na Ciebie przyjdzie...
czwartek, 21 maja 2015
Kultura osobista czyli polski bon ton
Pojechałam ostatnio do Kielc. Miasto zaskoczyło mnie pozytywnie. Spodziewałam się brzydkich budynków i posępnych ulic. Nie dość, że Kielce okazały się być całkiem ładne, to jeszcze hotel, w którym się zatrzymaliśmy tchnął świeżością i dobrym gustem. W windzie jechał człowiek - gość prosty i nieskomplikowany, co wnioskowałam ze stylu w jakim komunikował się za pomocą nowoczesnego aparatu telefonicznego. Widać - "bismesmen". Z głęboko zakodowanym wzorcem, że kobieta idzie (przynajmniej w naszej kulturze) przodem, wykonałam ruch ciałem, wskazujący, że chcę wysiąść. Prosty człowiek niemal mnie staranował, wpychając się bezceremonialnie przede mnie. Pieniaczom i innym, szydzącym z równouprawnienia ("chciałyście równouprawnienia to macie"), przypominam, że równouprawnienie mnie chrzani, a domagam się jedynie szeroko pojętego szacunku Mężczyzny do Kobiety i odwrotnie.
Na basenie - jak wiadomo - prysznice podzielone są na damskie i męskie. Wrocławski Aqua Park poszedł dalej i zrobił osobne prysznice także dla dzieci. Wszystko po to, żeby ludzie mogli spokojnie się wykapać - jak Bóg przykazał - nago, a nie w szmatach jak dziewiętnastowieczny "zaścianek", zaś rodzice "w konserwie" chowający swoją dziatwę, nie musieli zasłaniać maluchom oczu, zalewać się purpurą i wić w konwulsjach, tłumacząc dlaczego panie mają na cipci włosy, a panowie ptaszki pochowane w szuwarach. Pielęgnuję więc pod prysznicem swoje ciało na sposób współczesny, czyli "bez góry" i "bez dołu", aż tu nagle wpada oldmatka z synkiem i patrząc na mnie zgorszona, rzęzi ciężko, że "mogłabym chociaż dupę zasłonić". Jestem tak skonsternowana, że nawet nie umiem jej odparować, żeby swoją zasłoniętą dupę zabierała pod prysznice dla dzieci, bo przecież nigdy swojej podczas kąpieli innej niż w zbiorniku publicznym zasłaniać nie musiałam. I wreszcie historyjka barowa, gdzie aktor ze spalonego teatru w restauracji "U Fryzjera" program swój muzyczny realizował, a przy stoliku obok cham pewien i prostak pospolity przez telefon gadał jak najęty, zagłuszając wzmacniacze i mikrofony szołmena. Aktor uwagę mu żartobliwie zwrócił raz i drugi i trzeci, ale na chama prostego sposobu nie było, by zamilkł wreszcie. Panie mu towarzyszące setnie się bawiły i najwyraźniej dumne były, że z takim bezpośrednim i głośno ryczącym lwem salonowym przy jednej ławie siedzą. Prawdopodobnie dlatego również nic nie robiły sobie z tego, że zwyczajnie przeszkadzają i - pomimo siwych głów - za grosz ogłady i taktu nie mają. Dla równowagi postać pozytywną przedstawię... Otóż pewien młody człowiek w wieku nie wyższym niż lat piętnaście, piękne życzenia urodzinowe mi złożył, komplementem okraszając, że nie wyglądam na tyle lat co kończę, a to wszystko dlatego, że jestem koleżanką jego matki, która oczu mu w dzieciństwie nie zasłaniała, za to pozwalała patrzeć i uczyć się jak świat kulturalny powinien wyglądać.
środa, 13 maja 2015
Wolę z Kobietami
Zdecydowanie bardziej wolę robić interesy z Kobietami niż z Panami. Zasady są proste: ja chcę sprzedać, One chcą kupić. Deprymujący element flirtu odpada i nie muszę się gimnastykować ani przed panem prezesem, żeby nie dać się wciągnąć w "niewinny flircik", ani też przed moim Panem Chłopakiem, żeby przekonać Go, że nie flirtuję - nawet niewinnie. Nikt się nie ślini i nikt się nie wkurza, że ktoś się ślini. Zostałabym przy przekonaniu, że Kobiety są konkretne, silne, dziarskie, odpowiedzialne, twarde, wytrwałe itp. itd. gdyby nie Pani Ogórkowa. Jestem obserwatorem sceny politycznej. Biernym, bo wyznaję zasadę, że skoro nie znam się na chirurgii naczyniowej, to do stołu operacyjnego się nie pcham. Obserwuję więc biernie lecz szlag mnie trafia aktywnie, gdy widzę jaką laurkę wystawia Kobietom rozhisteryzowana, niedojrzała emocjonalnie i politycznie Panna Dziewanna, która zgrabnie potrafi jedynie potrząsać blond lokami. Kapitan włoskiego bodajże promu dostał odsiadkę za to, że uciekł z tonącego statku, zaś Kandydatka Płochliwa za ucieczkę ze swojego pogrążonego w przegranej sztabu wyborczego i pozostawienie samym sobie ludzi którzy dla niej pracowali, wolontariuszy i wyborców przed telewizorami prawdopodobnie odpowie...szlochem. Co sobie myślał lubiany bądź nielubiany, lecz - bez wątpienia niezwykle doświadczony i wytrawny polityk jakim jest Pan Miller, decydując się na wystawienie tej cudnej Kandydatki? A możne raczej należy zapytać czym myślał? O jakie atrybuty wybranki oparł swoje nadzieje na wygraną? Nie mam poglądów politycznych, które chciałabym i mogłabym skanalizować w jakąś opcję polityczną - ku rozczarowaniu osób, które bardziej lub mniej wprost prosiły mnie o upolitycznienie "Laboratorium Kobiety", ale - jak to mawia mój Ojciec - woda mi się w rzyci gotuje, gdy widzę takie cuda i dziwy. Jakby tę płochliwą, chimeryczną blond Piękność zestawić przykładowo z współczesną Twardą Babą Angelą Merkelową lub Margaret z poprzednich czasów - czy poziom Ogórkowej mieściłby się w jakichkolwiek widełkach skali przyzwoitości politycznej, a w konkretnym przypadku polskiej sceny politycznej - przyzwoitości estradowej? A skali odporności na stres? A skali odpowiedzialności za załogę? Przez wrodzony takt o dyplomacji nie wspomnę. Mój dojrzały bardzo Kolega miał kontrowersyjną Koleżankę - przy Nim prawie nieletnią i - przy okazji - intelektualnie dość nielotną. Posługiwała się ona bardzo skromnym słownictwem, a większość zjawisk podsumowywała jednym słowem; "żal". Stąd też taki jej własnie przydomek nadałam i odkąd ją osobiście poznałam, Koleżanką Żal ją zwałam. Rzadko czerpię z zasobów tak skromnego intelektu, ale w przypadku takiego bigosu jak Ogórkowa nie potrafię znaleźć trafniejszego określenia niż... ŻAL
sobota, 25 kwietnia 2015
"Taki dualizm" czyli uczucia specjalne
Szczeciński Colvmbvs jest urokliwy z dwóch powodów: po pierwsze karmią tu jak złoto, a po wtóre usytuowany jest nad samym brzegiem portowej wody. Kolejny atut to to, że internet mają bez hasła, więc nie trzeba się pieprzyć z wpisywaniem skomplikowanej sekwencji znaków i kilkukrotnie dopytywać kelnerki jakie to hasło dokładnie jest, co bywa krepujące, bo a nuż gotowa pomyśleć, że starcza głuchota, albo nieświecowane uszy blokują jej wyraźne komunikaty. Siedzę więc tu sobie, popijam Książęce Czerwone i pozwalam promieniom słonecznym pieścić mój kark. W takich warunkach aż chce się pisać, choć temat nielekki jest, bo znowu o pokręconych ścieżkach ludzkiej natury dyktuje. Opowiem Wam zatem bajkę, która tym rożni się od "normalnych" bajek, że jest prawdziwa. Para pewna od lat wielu się spotyka i choć nie za często, to na tyle często, że zdążyła się już do siebie przyzwyczaić, przywiązać i polubić bardziej niż przeciętnie. Nic w w tym nie byłoby niebywałego, gdyby nie fakt, że Facet żonaty jest i ani myśli stanu rzeczy zmieniać, chociaż szanowna małżonka brakami dysponuje poważnymi w zakresach różnych i wcale z tego powodu wyrzutów sobie nie czyni. Facetka Numer Dwa w relację tę zaangażowana, też sytuację ma obłąkaną i skomplikowaną tak, że kartek na blogu by zabrakło, gdyby chcieć to opisać. Obydwoje akceptują ten stan rzeczy i może dlatego rzecz, która miała umrzeć po niedługim czasie, umrzeć nie może od wieków. Facet z Facetką spotykają się potajemnie oczywiście i bez oporów i udawania żadnego są przy sobie takimi, jakimi są naprawdę. Co robią? Jedzą co lubią, rozmawiają o sprawach, o których nie rozmawia się z żonami i mężami, i chodzą do łóżka tak jak obydwoje lubią, a nie tak, by legalnej drugiej połowy nie zszokować. Teoria taka się panoszy, że żona, tudzież partnerka życiowa to takie sacrum i pomimo, że Mężczyzna ma marzenia różne, to niekoniecznie chciałby je realizować z szanowną połową drugą, co to ją ma "na poważnie", bo to profanacja byłaby wielka i krępacja niemała. Dlatego też jeśli przebieranki, to najlepiej z Przyjacółą zaufaną, fantazje skrywane głęboko z Przyjacółą również, broń Boże nie z żoną, bo to w głowie potem Facetowi zostaje, że skoro ona taka otwarta z nim, to może i z innym, bo może on jej nie wystarcza... To nic, że umyka w tym wszystkim Facetowi fakt, iż to z Przyjacółą śmieje się na głos i z rzeczy, z których śmiać przy tej "na poważanie" nie uchodzi, to nic, że to przy tej 'na niby" może sobie powiedzieć na głos, a nie w myślach "żesz kurwa", zamiast trząść się ze strachu, że na niewinne słowo "dupa", użyte w kawale, żona zareaguje gwałtownym omdleniem, bo taka przecież świętojebliwa jest i wrażliwa, to nic, że to tej "na niby" zwierza się z problemów w pracy, z dzieckiem, kotem i kij wie jeszcze z problemów, z czym. Facet twierdzi, że dzięki temu, że ma Facetkę Numer Dwa, jego oficjalny (lecz czy prawdziwy?) związek wciąż trwa, on jest spokojniejszy, czulszy dla żony, a ona przez to bardziej szczęśliwa, bo on przytula i w czoło całuje, a na łózko wcale nie prze, co pozostaje w zgodzie z małżonki niewygórowanymi w tym zakresie oczekiwaniami. Facet leży z Facetką w łóżku, głaszcze po plecach, przytula i jest spokojny. Ona mniej, bo kobiety myślą więcej, a przez to odprężają się słabiej. 'Kiedy wracam do domu po spotkaniu z Tobą, to jestem szczęśliwy, przytulam żonę tak jak Ciebie teraz przytulam i jest dobrze. Wiesz.. taki dualizm." - rzecze i głaszcze jeszcze czulej. Jestem socjologiem z wykształcenia, więc z założenia nie powinnam osądzać. Nie oceniam więc i nie wartościuję. Stwierdzam jedynie, że człowiek - żeby przeżyć w miarę pogodnie i szczęśliwie swoje życie - powinien być na tyle egoistą ( czytaj: być dobrym i łaskawym dla siebie), by umieć brać nie tyle ile dają, ale tyle, ile jego organizm potrzebuje, by funkcjonować w zgodzie ze sobą samym. Poświęcenie to najgorsza rzecz jaką można zrobić dla siebie i dla związku. Nie wolno rezygnować ze swoich pragnień i oczekiwań dla kogoś i oddawać wszystkiego. Marzenia można -co najwyżej - modyfikować na tyle, na ile nie wpłynie to destrukcyjnie na jakość naszego życia - przede wszystkim emocjonalnego. Jeśli zostanie ci zero, to pamiętaj, że zero jest niepodzielne. I nawet jeśli będziesz chciał, nie będziesz mógł z poświęceniem oddać wszystkiego, ba! Nawet nie będziesz się miał czym podzielić Człowieku.
wtorek, 21 kwietnia 2015
Gdy zamykam oczy...
Siedzę w obskurnej poczekalni lecznicy dla zwierząt. Właściwie nie siedzę tylko szamoczę się z kotem, którego mam nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co. Kot się boi i miota, usiłując wyrwać z moich dłoni, wyginając dramatycznie swoje małe ciało w kształty, o których ciała - nawet kociego - podejrzewać nie sposób. Ma może ze dwa miesiące, a nerwicę jakby przeżył dziesięć lat w warunkach wojennych i co najmniej cztery trudne życia. Nie wiem, może otoczenie go stresuje, bo jest naprawdę nieprzyjazne i paskudne. Pomieszczenie poczekalni małe, ciasne, białe, z żółtym, drewnopodobnym i zajechanym linoleum na drewnianej, skrzypiącej podłodze oraz lamperii w kolorze brudnego śniegu sięgającej powyżej linii wzroku. Farba kredowa zdobiąca górną resztę czterech ścian, aż po sam sufit przykurzona i lepiąca od szarych pajęczyn w narożnikach. I do tego ta cholerna brzęcząca jarzeniówka z opcją światła bakteriobójczego, łudząco podobna do tych z prosektorium. Nie wiem jak udało nam się tu trafić, bo przychodnia znajduje się na terenie starej fabryki nie wiem czego - piwa może i jest ukryta w głębi niezachęcających do eksploracji i jakby opuszczonych zabudowań. Chodzę w kółko po poczekalni z tym kotem na rękach jak z rozwrzeszczanym niemowlakiem i szlag mnie trafia, że musimy czekać. Dobrze, że jest ze mną moja córka. Nic dziewczyna nie mówi, ale przynajmniej jest, a przez to jest mi trochę raźniej. W końcu zza mlecznych, drewnianych drzwi wyłania się lekarz. Oczywiście fartuch też ma prawie biały i przykurzony - jak wszystko tutaj, ale brodę i włosy - dla odmiany - szpakowate i czyste. "Trzeba zrobić rentgen" - zarządza bez zadania choćby jednego pytania i zaprasza mnie do środka. Jak każe, łapię zwierzę za sierść na karku (ponoć małych kotów tak się nie łapie, ale kij tam - nie znam się), wyciągam rękę z kotem niczym ze śmierdzącym pampersem daleko od siebie, w kierunku maszyny i przystawiam go do pionowego ekranu z czarnym, kontrolnym krzyżykiem na środku. Stworzenie wierzga jeszcze bardziej, usiłując się uwolnić, choć ja mam wrażenie, że przede wszystkim ma ochotę mnie podrapać. W końcu - zmęczone - zastyga na kilka sekund. Pan doktor chwyta ten moment i każe mi zrobić uśmiech. Sam też się uśmiecha jakby pozował do komunijnego zdjęcia. Charakterystyczny dźwięk oznacza koniec zadania. Wychodzę do poczekalni i z ulgą wypuszczam biało-czarną kulkę z rąk. Zwierzę zaczyna biegać po pomieszczeniu jakby było w amoku, więc szybko dopadam drzwi wyjściowych i zamykam je, by kulka nie nawiała. Kłębek nerwów znajduje jednak sporą dziurę w progu i znika w jej czeluściach. "I chuj, już po kocie" - konstatuje niedyplomatycznie pan doktor, obserwujący nienormalne stworzenie i moje z nim zmagania. Kilka sekund później kot jest z powrotem i rozwścieczony, z nienacka doskakuje do twarzy córki, drapiąc ją do krwi i zaplątując pazury w jej włosy. Ta zasłania buzię i nie wydając z siebie choćby jednego dźwięku broni się, chroniąc głowę poharatanymi niemiłosiernie dłońmi. Dopadam do nich i usiłuję rozdzielić. Kot jest rozjuszony jak lew i nie zamierza rezygnować z walki. Krztusi się, kaszle i charczy i mam wrażenie, że zaraz się udusi. To wszystko jest przerażające, mam ochotę uciekać, ale przecież muszę ratować dzieciaka. W końcu odczepiam kota od dziewczyny i ciskam nim o ścianę. Zapada cisza. Słyszę jak krzyczę. Łapię gwałtowny oddech i otwieram oczy. Jest ciemno, nie wiem gdzie jestem i za wszelką cenę usiłuję odzyskać jaźń. Podpieram się na rękach, siadam na łóżku, odruchowo chwytam się za gardło i czuję jak po szyi i piersiach płyną mi strużki potu. Czoło mam zimne i wilgotne. Rozglądam się w mroku po pokoju i staram określić położenie drzwi balkonowych i wyjściowych. Prawa noga namierza chłodny blat szklanej ławy, lewa miękkie poduszki. Znowu śpię w odwrotną stronę i nie próbuję nawet dojść ile obrotów o trzysta sześćdziesiąt stopni zrobiłam tej nocy. Udaje mi się namacać telefon, zapalam w nim światełko i szukam kufla z resztką piwa, które zaordynowałam sobie przed zaśnięciem "na dobry sen". Ściągam kilka łyków chmielowego napoju i czuję jak pustynia w ustach ustępuje miejsca przyjemnej wilgotności. Jest 3.45 i druga taka noc z rzędu. Poprzedniej śniły mi się takie rzeczy, że do dziesiątej rano nie mogłam dojść do siebie. Lekarz powiedział, że może mi dać leki nasenne, ale przecież ja śpię, a leków na sny jeszcze nie wymyślono. Poprosiłam o leki na zwiększenie poziomu poczucia bezpieczeństwa i szczęśliwości. "Oczywiście mogę pani wypisać pigułkę spokoju, ale to mózgojeb jest, więc nie wiem czy chce się pani tym szprycować". Nie, nie chcę - pomyślałam i wyszłam, zapewniając doktora, że zmienię tryb życia na spokojniejszy, mniej stresujący i bardziej higieniczny i, że sobie z tym poradzę. Kłamię tak od piętnastu lat, bo wierzę, że wreszcie coś się zmieni. Okłamuję siebie i dalej rzucam we śnie kotami.
piątek, 10 kwietnia 2015
Dzikie historie - part one: BASEN
Dwa miesiące absencji w świecie aktywności fizycznej przyniosło spore straty w sferze atrakcyjności fizycznej - głównie w moich, własnych oczach. Gdy tylko uwolniłam dłoń z upierdliwej powięzi gipsowej, pierwsze co sprawdziłam, to to, czy mogę robić pompki. Miesiąc intensywnego pocenia się na karimacie w domu i nerwowego chwytania przed lustrem to za przelewające się w palcach bioderko, to za sążne udko i stawianie sobie osiągalnych celów: za trzy tygodnie wejdę swobodnie w moją kieckę trzydzieści osiem, za sześć w trzydzieści sześć, zaowocowało oczekiwanymi efektami. Marzenia się spełniają, ale człowiek tak zbudowany jest, że ciągle mu nie dość. Mój Chłopak kartę Multisportową mi wyrobił, żebym się wyżywała w dzień na wszelkie sposoby i w nocy spać mu pozwalała, więc już drugiego dnia zwarta i gotowa u wrót basenu stałam, dumnie plastikowy bilet wstępu kasjerowi prezentując. Strój dwuczęściowy (a co !), ręcznik kąpielowy i brzuch wciągnięty - oto Feniks z popiołów dźwignięty, idzie na podbój lokalnego Aqua Parku. Sunąc po mokrych kaflach, kątem oka oczywiście na swój brzuch nieustannie spoglądałam, czy mi się nie trzęsie w sposób zauważalny i niesmaczny i kątem oka też kilka spojrzeń pochwyciłam bynajmniej dezaprobaty nie wyrażających. To mi dodało otuchy i bez ociągania zwinnie do wody wskoczyłam. Radość z pluskania miałam ogromną, a gdy już się nacieszyłam faktem, że wciąż umiem pływać i nie odpadam po trzech długościach basenu, otoczenie wodne zaczęłam obserwować. Najpierw tor po mojej prawej: Pas Seniorów najwyraźniej to był, bo nikogo poniżej pięćdziesiątki na nim nie zauważyłam. Ale co to za Senior Babcie w tym sektorze! Czapulinda na głowie - czytaj czepek - w zastępstwie moherowej beretki z antenką - w kwiaty naturalnie, okulary - chyba do czytania lub progresywne, ale z pewnością nie do pływania, bo w złotych oprawkach, oko pierdyknięte na pawią zieleń z niebieskim i do tego czerwona lub różowa szminka na ustach plus kolczyki oczywiście, wielkości cukierka kukułka. Babcie w dzisiejszych czasach są inne niż za mojej młodości, bo wtedy wszystkie - jak jeden mąż - nosiły na wargach "gerberę" i raczej nie uprawiały sportu. Teraz jest inaczej, bo taka Kobietka chuściny na płowych włoskach nie nosi, bo przecież nie ma na głowie gołębiego blondu tylko ognistą czerwień albo wściekły rudy. Spalona jest do brudnego brązu też nie z powodu pracy na polu czy działce, na której hoduje truskawki i szczypiorek dla wnuków, tylko wysmagana słońcem Tunezji czy Egiptu. Współczesna Seniorka w wodzie czuje się jak ryba, pływa żabką krytą i swoją sprawnością ruchową zawstydza niejednego czynnego zawodowo czterdziesto czy pięćdziesięciolatka, którego główną czynnością sportową jest podnoszenie kufla z piwem do ust podczas spotkań firmowych i grillów osiedlowych. Pierwszy tor po lewej wygląda następująco: Czterech Facetów w wieku rozpłodowym, silnych, pięknych i totalnie fit zachęca do tego, by chociaż skosztować, choćby spróbować... się pościgać. Wybieram sobie najmniej sprawnego Adonisa Wodnego (zupełnie odwrotnie niż w przyrodzie) i startuję razem z nim. Najsłabszy z najsilniejszych ma porównywalną kondycję do mojej, co zauważa natychmiast pan z brzuszkiem i grubym, złotym łańcuchem na szyi, blokujący ruch pływaniem przede mną w żółwim tempie i z szacunkiem ustępuje mi miejsca tymi słowy: "Niech pani płynie pierwsza, bo pani ma niezłą kondychę". Oczywiście domyślam się dlaczego ów dżentelmen chce mnie puścić przodem. Biorąc pod uwagę fakt, że pływa głównie pod wodą i, że w jego oku dostrzegłam lubieżny błysk, domyślam się, ze jest fanem podwodnego świata i mojej flory. Zabawne jest to, że nie pływa na torze prawym, gdzie jego rówieśniczki zanęcają swoimi sutymi biustami i wilgotnymi od chlorowanej wody, uszminkowanymi ustami, w których perlą się nowe, trzecie, śnieżnobiałe zęby, tylko wypływa na szerokie wody i niczym rekin ze sporą nadwagą poluje na pełne ikry, zbyt młode - jak dla niego - fit ryby. Jest trochę straszno i trochę śmieszno na tym basenie powiem Wam, ale to dopiero przedsmak tego, co się dzieje w saunarium. Nie mam śmiałości tak od razu "z grubej rury", dlatego prawdziwe "dzikie historie" przeczytacie następnym razem.
środa, 18 marca 2015
Bez konkurencji ..
Witajcie Kobietki i Mężczyźni. Byłam na "gópim" filmie ostatnio - oczywiście to tylko moja, niezależna opinia. W sali kinowej było około stu osób, jednak tylko znikomą część stanowili Mężczyźni. Pisząc 'znikomą" mam tu na myśli sztuk CZTERY. Nie chce mi się liczyć jaki to procent jest wszak gołym okiem widać, że malutki. Film był o zahukanej małolacie i bardzo niezahukanym milionerze - również małolacie. Oczywiście smętna, bo przewidywalna fabuła: ona dupowata i ubrana jak biedna pensjonarka (wywala się na progu drzwi, wchodząc do pięknego gabinetu cudnego bogacza) i w dodatku znikąd, zakochuje się w suto ubranym, niekrzywym i cholernie zamożnym młodzianie. On pokazuje jej "świat", tzn głównie świat seksu sado & maso, a ona - ni to zachwycona, ni to przerażona, daje się wiązać i lać po dupie, aż żal patrzeć. Żenuje mnie ten obrazek, ale Niewiasty w dużej rozpiętości wiekowej, wychodzą z kina zarumienione i ewidentnie pobudzone. Ów piękniś ponoć pięćdziesięcioma twarzami dysponuje, ale ja - pomimo, że na seansie tylko na liczeniu jego twarzy się skupiam - maksymalnie trzech się doliczam i to z uwzględnieniem aspektu psychologicznego. Patrząc na zawartość sali, doszłam do wniosku, że Kobiety bardzo pokrzywdzone są i deficyt ładnego ciała męskiego jest wielki, bo jak już wreszcie rzucą na ekran kawałek zdrowego Mężczyzny, to z automatu sukces filmu gwarantowany. Przekopałam się więc dla Was Drogie Kobiety przez pół internetu, żeby ów głód chociaż minimalnie zaspokoić i pokazać Wam kilka miłych dla oka obrazów. Napatrzyłam się przy okazji na dziesiątki zdjęć piękności płci żeńskiej, z trudem pamiętając, że dziewczęta młode są i poprawione czym się da, a pamiętałam o tym tylko po to, by stresu sobie nie robić, że ja taka urodziwa i wiotka nie jestem to znaczy w talii pięćdziesiąt osiem centymetrów nie mam, a w pupie osiemdziesiąt pięć. Nie każda z nas ma jednak dzień zawsze dobry i nie zawsze znosi dobrze konkurencję, dlatego też dziś żadnej konkurencji nie będzie. Tylko piękni Faceci. Taki oto prezent przed snem postanowiłam moim Czytelniczkom zrobić. A Panowie z dystansem na pewno psów na mnie za to nie powieszą i od "niespełnionych starych dup" wyzywać mnie tu nie będą. Co bym musiała rzec w takim wypadku na oglądanie przez Panów w wieku po-chrystusowym panienek w wieku ich córek? Moje pisanie głównie zabawie służy, więc patrzmy, cieszmy oczy i bawmy się!
Subskrybuj:
Posty (Atom)