niedziela, 13 marca 2016

Czas równoległy

Kiedy byłam mała, wciąż mnie korciło żeby wejść do bajki, która akurat leciała w telewizorze. Bardzo podobała mi się sypialnia Kubusia Uszatka, dlatego podczas wieczorynki wchodziłam za telewizor i szukałam jakiejś klapki lub drzwiczek, które umożliwiłyby mi dostanie się do jego domku. Pół biedy, gdy emisja szła z czarno - białej Unitry Uran, ale gdy w naszym domu pojawił się bosko wielokolorowy Rubin, oszalałam z potrzeby znalezienia się w jego środku, bo tam mieszkały przecież te wszystkie ludziki i zwierzaki w swoich cudnych domkach i na barwnych łąkach. Wydawało mi się, że to wszystko dzieje się w bebechach odbiornika w czasie rzeczywistym. Miałam wtedy może cztery lub - góra - pięć lat. Potem miałam osiem i dziesięć i żyłam w przekonaniu, że jest tylko to , co widzą akurat moje oczy, i ci ludzie, których w danym momencie mam wokół siebie, których mogę dotknąć i zobaczyć. Reszta świata - zdawało mi się - przestaje wtedy istnieć, a ludzie poza zasięgiem mojego wzroku nieruchomieją i pozostają tak dopóki ja nie znajdę się w ich otoczeniu. Brzmi to bełkotliwie i idiotycznie - wiem, ale taka jest prawda o mojej dziecięcej naiwności. O tym, że czas równoległy istnieje i, że życie toczy się gdzieś tam dalej i bliżej oraz, że ludzie robią i mają swoje sprawy bez mojego udziału, przekonałam się bezspornie już jako dorosła kobieta lat dwadzieścia i pięć. Mój Ówczesny On postanowił pobawić się na szkoleniu firmowym  jak nigdy w życiu, gdy ja w tym czasie usypiałam trójkę dzieci w domu, a następnego dnia ciągnęłam je do przedszkola, brnąc w błocie pośniegowym po kostki z maluchem w wózku i dwoma uczepionymi po bokach, zakatarzonymi po pas pięciolatkami. Dalej myślałam, że noc jest tylko wokół mnie, że jeśli ja sama w łóżku, pogrążona w myślach o Ówczesnym Onym, to że Ony też tam gdzieś daleko sam i też zatopiony w marzeniach o mnie, że ranek wstaje tylko na mojej ulicy, a ludzie nie broją i nie gnoją sobie życia, gdy ja śpię. Prawie czterdzieści lat później wiem na pewno, że świat nie ogranicza się tylko do pola mojego widzenia i, że bezustannie tętni życiem. Jest jednak różnica między kiedyś, a dziś, bo dziś nie mam już potrzeby wchodzić do żadnej bajki. Wiem też, że Mój Obecny, nawet jeśli jest w dalekim świecie, to w czasie równoległym jest ze mną "głową" i sercem i nie ma ochoty na wyjazdową zabawę "jak nigdy w życiu".

piątek, 4 marca 2016

My - z drugiej połowy XX wieku


Powiadają, że kot dlatego jest dobrym łowcą myszy, bo nie zastanawia się nad tym ile mu ich uciekło, tylko ile ma jeszcze do złapania, a gdy już jakąś wreszcie złapie, pożera biedaczkę i idzie łowić dalej. Przeczytałam gdzieś też, że uczący się chodzić niemowlak, nie myśli "to nie dla mnie", gdy po raz setny się przewraca, tylko cierpliwie podnosi pampersa z podłogi i próbuje dalej - aż do skutku. Te i wiele innych, podobnych pierdogadek pociskają nam do głowy "kołcze" z korpofabryk, psychoustawiacze i wszelkiej maści Rzeźbiarze Prawidłowo Funkcjonującej Osobowości. Jestem twardzielką płaczącą czasem do poduszki i wycierającą mieszankę gila z łzą w co popadnie, gdy jest mi źle i nie mam pod ręką chusteczki. Oczywiście marzy mi się wtedy, żeby to była koszula Ukochanego i żeby powiedział mi, żebym nie zaprzątała sobie tym swojej ślicznej główki i, że on się wszystkim zajmie i zamieni brzydki świat na ładny. Czasami myślę też, że jestem tłukiem, nieukiem, nieudolem, beztalenciem, leniem, brzydalem i wszystko mi wisi - z dupą i skórą na plecach włącznie. Czasami jest mi naprawdę ciężko i źle. Wtedy - żeby się pocieszyć i wzmocnić - myślę o tym kocie, co biega za myszami i chyba coś tam łowi skoro nadal żyje. Szybko jednak dochodzę do wniosku, że nie mogę opierać swojej motywacji do życia i bycia na odruchowym i bezmyślnym działaniu zwierzęcia, bo...jestem człowiekiem. Przerzucam się więc na niemowlaka, ale dochodzę do wniosku, że niemowlak też przecież "nie myśli", a jego działanie jest raczej instynktowne żeby nie powiedzieć fizjologiczne, niż płynące ze świadomej i głęboko przemyślanej potrzeby rozwoju i panowania nad własnym życiem. Żaden Mistrz Pierdogadki nie chce zauważyć faktu, że kot i niemowlak czasem się męczą i rzucają łowienie i chodzenie w kąt po to, by poleżeć bez celu, albo pobeczeć, bo się nie udaje, bo zmęczone, bo boli, bo nie może, bo wszystko. Bo ma do tego prawo. O ile kotu i niemowlakowi słabość jeszcze uchodzi, bywa zabawna, a nawet wzruszająca i rozczulająca, o tyle Człowiekowi XXI - go wieku nie może się nie udawać, nie wypada mu czegoś nie chcieć zrobić, nie wolno mu się źle czuć itd. Zresztą, szkoda życia na nieefektywność i ból. Mamy przecież tabsy na zespół niespokojnych nóg, na zrobienie sobie ochoty na sex, na regularne wypróżnianie, na ładny odcień skóry, na dobry nastrój oraz na wyższy poziom koncentracji. Szkoda, że nikt nie wymyślił tabletki na akceptację kardynalnego prawa Człowieka do bycia sobą, do chwili słabości i do prawa jej okazywania bez narażania się na śmieszność. Wczoraj moja cudowna Koleżanka Polina, zamieściła gdzieś tam w sieci następujący cytat: "My z drugiej połowy XX- go wieku, rozbijający atomy zdobywcy księżyca, wstydzimy się miękkich gestów, czułych spojrzeń, ciepłych uśmiechów. Kiedy cierpimy, wykrzywiamy lekceważąco wargi. Kiedy przychodzi miłość, wzruszamy pogardliwie ramionami. Silni, cyniczni z ironicznie zmrużonymi oczami. Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach, gryziemy z bólu ręce i umieramy z miłości". I to by było w sumie na tyle. Ciekawam, co na to Pierdokołcze, bo co myślą "zwykli ludzie" już wiem - po sobie i po tym, co napisali w komentarzach pod cytatem.