środa, 24 kwietnia 2013

Kogut i Kury

Pewnego razu Kolega Najlepszym Przyjacielem zwany powiózł mnie hen daleko do Bawarii.
Piękną przyrodę moje oczy ujrzały i zachwycające krajobrazy podczas tej podróży, jednak prawdziwego olśnienia doznałam obserwując tutejsze... kury.
Pozostawiona na długą chwilę w samochodzie zaparkowanym pośród pagórków i drzew, spostrzegłam wytyczoną na zielonym pochyleniu zieloną zagródkę, a w niej około dziesięciu kur. Przyznaję - żywą, opierzoną kurę ostatni raz widziałam we wczesnej młodości, a obecnie mam do czynienia jedynie z tymi martwymi i gustującymi w sklepowej krioterapii, dlatego z nieskrywaną ciekawością oddałam się obserwacji ich życia. 
A było to tak... Chodziło sobie te około dziesięć kur bez celu i pomysłu na siebie po swoim małym rewirze, w ich zapewne mniemaniu "całym światem" zwanym. Nudziły się ewidentnie, dziobały trawę czy co tam w tej glebie było i poza tym nic się nie działo. Pomyślałam: "jakie durne te kury i bezsensowne".
W pewnym momencie jednak w "kurniku" zawrzało, bo oto wszedł dumny, wyprostowany i równie znudzony kogut.
Ni stąd ni zowąd niemal wszystkie rzuciły się w jego kierunku, próbując na wszelkie sposoby zwrócić jego uwagę właśnie na siebie. Ten jednak łajdak udawał, że prócz niego nie ma w obejściu nikogo i niewidzącym wzrokiem rozglądał się buńczucznie dookoła. W pewnym momencie rudo upierzona i odważna Ambitniaczka postanowiła wziąć sprawy w swoje pazury i łażąc za Królem Na Rejonie krok w krok, wydziobywała mu nie wiem co spod ogona - na uległość i służalczość zapewne próbując go zdobyć. Ten jednak pozostawał obojętny na jej zabiegi, od czasu do czasu dając jej kopem w dziób do zrozumienia, żeby się od niego odpieprzyła. Pomimo pospolitgo ruszenia i globalnej potrzeby posiadania samca na wyłączność, jedna z kurzych panienek zupełnie ignorowała nomen omen jedynego maczo w zagrodzie (tzw. "całym świecie") i spokojnie kontynuowała swoje dotychczasowe zajęcie czyli grzebanie w ziemi.
Kogut zdumiony jej nietypową postawą, nagle zaczął dreptać wokół niej, pogulgiwać i podpiewać. Księżniczka była jednak zupełnie niewrażliwa na te awanse, co Króla Na Rejonie wyraźnie doprowadzało do szału, bo przeszedł do bardziej wyrazistych form zalotów i bezceremonialnie zaczął biedaczkę podszczypywać. Należy dodać, że gdy kogut dostawiał się do lekceważącej go Ignorantki, Ambitniaczka nadal robiła wszystko, by ten wybrał właśnie ją i nie bacząc na kumulację nieprzyjemnych kopnięć, nadal czyniła mu dobro, pracując z poświęceniem dziobem pod jego ogonem.
Finalnie, przemiła, uczynna, oddana i dobra lecz upokorzona kura - zdobywczyni zrezygnowała z dalszych zabiegów i zdegustowana odeszła w kąt. Pomyślałam, że pewnie biedaczka czuje się jak wykorzystana szmata bez honoru...
Za to Ignorantka, po wielu ablucjach i usilnych zabiegach ze strony Samca Alfa, dała sobie wreszcie  łaskawie zrobić...jajo.
"Trzeba brać z niej przykład" - pomyślałam, bo to chyba cholernie mądra kura była...

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Kobity z "elyty"

Było już o mężczyznach z kategorii "yyy ee tego no", teraz przyszedł czas na kobity z elyty.
Siedzę sobie ostatnio z moim Kwiatkiem w Rynku. Nie chce nam się wchodzić do żadnej z uważających się za ekskluzywne knajp.
Oczywiście chętnie posadziłabym dupsko na wygodnym rattanie zamiast na twardej rynkowej ławce, jednak wizja zamawiania czegoś "na siłę", kiedy nie mam ochoty na nic mnie nie cieszy. Zasiadamy więc vis a vis jednej z szykownych restauracji. Siłą rzeczy spoglądam na zawartość ogródka, w którym ładnie siedzą ładni cool ludzie.
Mój wzrok zatrzymuje się na dwóch dżinsowych damach z nózią na nózię, papieroskiem między paluszkami finezyjnie udrapowanej na obrusie dłoni. Po chwili jedna z dam sięga do torby i wyciąga z niej czarno-różowy gorset. Unosi ramiona nad głowę tak, jakby chciała żeby nowo nabyty skarb był widoczny z kosmosu, a nie przeznaczony jedynie dla oczu koleżanki od papieroska. Po chwili powtarza tę samą procedurę z wściekle różowymi gaciami, po czym na stole ląduje z łomotem but na niebotycznie wysokim obcasie i koturnie, upstrzony w całości ordynarnymi, metalowymi ćwiekami. Koleżanka popada w histeryczny zachwyt po czym na przemian unoszą w górę to majtasy, to gorset to znów paskudny bucień. Próbuję oderwać oczy od tego żenującego przedstawienia, przenosząc z trudem wzrok na gości zajmujących sąsiedni stolik. Tak się składa, że siedzą przy nim sami mężczyźni, którzy z zakłopotaniem szepczą do siebie wymownie, zasłaniając dłonią ubawione ironicznie usta.
Mojemu dziecku udziela się widocznie IQ klientek ekskluzywnej "restaurancji", bo jedyne co potrafi w tym momencie powiedzieć to wymowne "ja pieprzę".  Na skutek wstrząsu, którego doświadcza dzięki tej obserwacji, postanawia nigdy nie nabywać i nie nosić miana "kobity z elyty" i buciorów oraz bielizny osobistej na stole nie stawiać. Lepiej "plebsem" być za to z ogładą.

sobota, 20 kwietnia 2013

Nie moje miasto nocą....

Dochodzi trzecia "ej. em". Znaczy się rano prawie. Wsuwam plastikowy kluczyk w szczelinę w windzie. Dupa. Nie działa.
Góra, dół, lewa strona, prawa strona plastiku. Załapało. Wjeżdżam na szóste. Powtarzam procedurę kluczykową przy drzwiach od pokoju, ale nie reagują na żadną opcję.
Sprawdzam napis końskim drukiem u dołu futryny. To 119, a ja przecież dziś w 117 mieszkam. Dzięki Bogu manipulacje przy zamku nie obudziły gościa po ich drugiej stronie. Zataczam się do swojej "bramy" - bynajmniej nie od alko, bo spożyłam dwa piwa zaledwie w odstępach ośmiogodzinnych, ale zmęczenie nie pozwala utrzymać się na nogach.
Wpływam półprzytomna do pięknego pokoju, porzucam niedbale kurtkę, mocuję się z bluzką. Podczas zdzierania jej z pleców przez głowę czuję, że cała  przesiąkła Hugo Boss'em Strażaka, z którym wywijałam na parkiecie przez ponad godzinę.
Czy wyobrażacie sobie dojrzałą kobiecinę, która od siedemnastego roku życia była permanentnie w związku, co oznacza między innymi również i to, że sama nigdzie nie chadzała, a jeśli już (sporadycznie) bez silnego ramienia męskiego, to chociaż z dodającym otuchy ramieniem koleżanki?
I teraz ona właśnie poszła w samotne tango po mieście obcym. Płaski but, spodzień zgrzebny, słuchawki w uszach - wszystko po to, by transparentną dla otoczenia się stać i od przerażających dźwięków nocnego życia ulicy być odciętą. 
Wracam do opowieści w pierwszej osobie,  bo to przecież moja historia jest...
Wchodzę do klubu, co to  go wcześniej w "guglu" znalazłam, że niby jeden z  najświetniejszych w owym mieście.
Pląsające po parkiecie ciała zajmują mnie przez dłuższą chwilę. Obserwacja naprawdę mnie bawi. Po chwili widzę absolutnie zakochaną w sobie dwójkę ludzi  Mina mi rzednie, co w wolnym tłumaczeniu znaczy, że chuj blady mnie strzela z rozpaczy, że ja "tu" i "tam" taka bez pary i bez przytulaka ukochanego, a oni sobie tak tu na moich oczach swawolą beztrosko i bez empatii żadnej (bo niby skąd mieliby i dlaczego uważać na jakąś babę z Wrocławia w stanie emocjonalnym ciężkim?).
Po chwili zatapiam się w smutku jeszcze większym, pomimo dźwięków radosnych, a to na skutek elektrycznego sms-a od Kobiety Pewnej. Stoję jak słup soli, zdezorientowana zupełnie, bo za Chiny Ludowe dojść nie mogę co Kobieta Pewna do mnie pisze i po co. W zasadzie w opozycji do siebie jesteśmy... Muzyka z głośnika zasuwa radośnie, ludzie piją, tańczą, odlatują, a ja nogi w misce mam z betonem, a w głowie mętlik z sianem zmiksowany. Odpisuję wreszcie Nieznajomej, na numer świeżo poznany.
Po dłuższej chwili przychodzi odpowiedź. Zaczynam pomału wierzyć, że to co czytam jest sympatyczne i przyjazne. Odpisuję już mniej oschle. Odpowiedź jeszcze milsza. Piszemy z Kobietą Pewną do trzeciej nad ranem.
Okazuje się, że obie czujemy i myślimy podobnie. Masakra. Zamiast sobie wydrapywać oczy... piszemy jak dwie, stare psiapsióły. Z osłupienia wyrywa mnie Strażak. Porywa do tańca i dosłownie zamiata parkiet moim wątłym - w porównaniu z jego - ciałem. Skubany silny jak tur jest. Z początku niepewnie poddaję się tym wszystkim ekwilibrystycznym figurom tanecznym, ale jego stalowy uścisk na mojej talii każe bezwzględnie ufać, że mnie nie upuści.
Śmieję się tak głośno...prawdziwie... jestem zdumiona dźwiękiem mojego głosu, gdy jestem odprężona i radosna.
Dawno nie słyszałam siebie, gdy śmieję się tak...beztrosko. Facetowi także uśmiech nie schodzi z twarzy. Widać, że moja radość sprawia mu radość. To zaraźliwe. Chcę by i Jemu było równie miło jak mnie, więc piszczę radośnie, gdy buja mną tuż nad ziemią, by za chwilę wystrzelić moje wystraszone jestestwo jak sprężynę do góry. Po godzinie nasze ciała ociekają wodą od wygłupów na parkiecie. Wreszcie dziękuję mojemu Neutralizatorowi Smutku i decyduję się wracać do hotelu.
Po drodze zahaczam o jakiś kebab, nabywam zapiekankę wielkości narty i beztrosko przemierzam pieszo "niebezpieczne" ulice, wykonując slalom pomiędzy zastępami pijanych młodych i niemłodych ludzi. Sprawdzam czy nadal mam w cyckach upchane sto złotych, które umieściłam tam jak zwykle, gdy idę na tańce bez torebki.
Tym razem chrzanię zarazki i brudnymi palcami, co to macałam nimi wcześniej forsę i spoconego Strażaka, popycham kawałki narty do buzi, zagarniając przy okazji ciapki ketchupu pałętające się po twarzy.
Jestem przez chwilę wolna. I beztroska. I bezmyślna. I nieodpowiedzialna. I nieadekwatna do wieku i roli społecznej. I jest mi cudnie...
Czas do łóżka. Jeszcze rzut oka na pozostawione w pokoju telefony. Na jednym z nich wiadomość od Tego co pachnie tym samym co Strażak. Pisze, że jestem najpiękniejsza na świecie i, że wciąż kocha nad życie. Że też jeszcze mu się nie znudziło wciąż to samo  od dwóch lat... We włosach plącze się zapach Hugo, a w głowie kołaczą myśli o Tym, który kochał - nie dość, że tylko mnie - to jeszcze szalenie i bezwarunkowo. Ale mnie głupiej marzyły się wtedy zaczarowane ołówki...

środa, 17 kwietnia 2013

Kill him

Rzecz będzie tym razem o wykolejeńcach odsiadujących kary 25 - ciu lat pozbawienia wolności w ramach ustawy o amnestii z 1989 roku, znoszącej karę śmierci. Ustawa ta nie przewidywała zamiany "kaesa" na dożywocie.
Dziś mamy poważny problem co zrobić z mordercami, pedofilami i tym podobnymi amatorami ekstremalnych doznań nie mieszczących się w normach prawnych ani społecznych, którym kara dobiega końca.
Zgodnie z prawem trzeba ich wypuścić na wolność, bo prawo nie przewiduje podwójnej kary za jeden czyn zabroniony. Prawo też - jak wiemy - nie działa wstecz, więc nie da się korektorem zamazać "25 lat" i nagryzmolić "dożywocie". Skóra mi cierpnie na myśl, że już wkrótce mogę spotkać się z takim popaprańcem oko w oko na ulicy, albo otrzeć się może o niego moje dziecko. W tak skrajnych przypadkach nikt nie waży się nawet mówić o skuteczności czy zasadności resocjalizacji, bo nawet specjaliści przyznają, że u tych osobników ta funkcja nie działa, a powoływanie się na nią jako na argument za zwolnieniem tych ludzi z więzienia, byłoby niebezpiecznym nadużyciem. Na potwierdzenie tej tezy, wystarczy przytoczyć oświadczenie jednego ze skazanych, który stwierdził, że zabijanie go odpręża i, że po wyjściu z ciupy, nadal będzie szukał kontaktów z małoletnimi.
Nie przyjmuję do wiadomości bełkotu o założeniach leżących u podstaw demokratycznego państwa, o unikaniu stygmatyzacji osób, które odkupiły wyrządzone krzywdy, bo uważam, że krzywdy polegającej na zniszczeniu czy odebraniu życia niewinnemu stworzeniu, nie da się odkupić. Nie mam mściwej natury, ale w przypadkach ewidentnej winy tego kalibru uważam, że formuła "oko za oko" jest jedyną słuszną. Wiem też, że jeśli dewiant wyrządziłby krzywdę najbliższej mi istocie, nie oglądałabym się na "państwową rękę sprawiedliwości" tylko użyłabym swojej. Nie wierzę definicji resocjalizacji, bo nie wierzę, że u dojrzałej, ukształtowanej (w tym wypadku niewłaściwie) lub upośledzonej społecznie jednostki, można modyfikować cokolwiek -
z osobowością społeczną włącznie.
Jeżeli możliwe byłoby odinstalowanie w mózgownicy zdemoralizowanego delikwenta/ tki wadliwego systemu operacyjnego i zainstalowanie nowego, można by mówić o szansach na powodzenie misji.
Taka operacja jest jednak niemożliwa podobnie, jak - znowu moim zdaniem - niemożliwa jest zmiana osobowości człowieka, systemu jego wartości i zachowań nabytych w wadliwym procesie socjalizacji, czyli kształtujących się od dzieciństwa.
Oczywiście, znam jednostki, które wyrosły w przysłowiowym bagnie i "wyszły na ludzi". Jest to jednak kropla w morzu tych, którzy żyją zgodnie z maksymą: " piję denaturat, bo pił ojciec, pił dziadek, to i ja będę pił".
Niestety, trzeba się pogodzić z brutalną prawdą, że nie z wszystkiego da się zrobić wszystko i, że - niestety po raz wtóry -
z niektórych ludzi, ludzi nie będzie.
Radykalne poglądy to nie "ślepy upór", to także dylematy. Bywają jednak sytuacje oczywiste i bezdyskusyjne, tak, jak oczywiste i bezdyskusyjne bywają winy. W takich przypadkach odrzucam argumenty miłosierdzia, wybaczenia, zrozumienia, leczenia, resocjalizowania, nie stygmatyzowania, odkupienia winy, przywrócenia społeczeństwu , praw konstytucyjnych, praw człowieka, humanitarnego traktowania oraz wszelkie inne argumenty za utrzymaniem zbirów przy życiu. 
Tu jest tylko jedno "za", za którym jestem. Jest to znane wszystkim "kill him!".

niedziela, 14 kwietnia 2013

Czym mogę służyć?

Lata pracy w ubezpieczeniach nauczyły mnie jednego: Nie wchodź w dupę klientowi, bo ci to wyjdzie bokiem.
Po pierwszym zachłyśnięciu społeczeństwa "service excellent" w szeroko pojętych usługach, który nastąpił po erze zimy kulturalnej, przejawiającej się obsługą w stylu: "czego?, nie, nie ma, nie wiem", przyszedł czas na równowagę w relacji klient - sprzedawca. Ku mojej ogromnej satysfakcji stwierdzam, że istnieją już firmy/sprzedawcy, którzy mają na tyle poszanowania dla własnej pracy i szacunku do siebie, że potrafią zrezygnować z negocjacji z "trudnym" klientem, a czasem wręcz wystawić wybitnego chama za drzwi. 
Klient z ery "głębokiej komuny" stał grzecznie od szóstej rano przed sklepem (nieważne czy to był mięsny czy meblowy), nerwowo śledząc każdy ruch "dowódcy obiektu" w smętnym fartuchu i modlił się, by doczekać łaski w postaci kawałka "Sopockiej" lub wymarzonej meblościanki. Do głowy mu nie przyszło burknąć niesympatycznie, czy w jakikolwiek inny sposób okazać niezadowolenie, bo w przeciwnym wypadku mogłoby to obrócić się przeciwko niemu i po odstaniu kilku godzinek wyszedłby z kolejki ze spektakularnym niczym.
Dzisiejszy klient "patałach" dzwoni do mnie i mówi: "Ja se to i tak gdzie indziej sprawdzę", albo próbuje mnie "przegonić po ofertach" i uzyskać darmowe zestawienie najlepszych propozycji, po czym kombinuje, że i tak kupi gdzie indziej.
Wyczuwam takich "bystrzachów" na kilometr i... odsyłam gdzie indziej. Bezczelność z jednej strony "lady" przeniosła się na drugą, bo wmówiono ludziom, że "klient nasz pan". Po roku 90-tym drastycznie wzrosło zapotrzebowanie na dobrze wykwalifikowanych sprzedawców, w ślad za czym powstały niezliczone ilości firm szkoleniowych, "kołczów" i innych speców od "dobrej sprzedaży". Kilka dni temu wpadły mi w ręce materiały szkoleniowe jednej z takich firm. Czytałam o rzeczach oczywistych (oczywistych prawdopodobnie przez wzgląd na wieloletnie doświadczenie w tej dziedzinie), ale również o rzeczach...magicznych.
W materiałach owych czytam, że już nie Agent Ubezpieczeniowy, tylko uwaga: KONSULTANT, powinien formułować zapytanie do klienta o referencje w następujący sposób: "Czy Pana zdaniem Panie Kowalski zasłużyłem na to, by polecił mnie Pan osobom, które są dla Pana ważne?". Po pierwsze, ja się pytam: jakie "ZASŁUŻYŁEM"??? Pies na michę może sobie zasłużyć, a nie człowiek na cokolwiek. Gdzie dbałość o szacunek do samego siebie i wykonywanego zawodu? Z jednej strony powołują się na wszechwiedzącą LIMRĘ, w której na każdym kroku stawia się znak równości w relacji klient - sprzedawca, a z drugiej nakłania się ludzi, by zabawiali się z kupującym w jakiś układzik sado-maso. Pytanie numer dwa brzmi: Dlaczego taki "sprzedawca doskonały", znający wszelkie tajniki i prawidła sprzedaży, nie jest nadal świetnie zarabiającym sprzedawcą tylko trenerem bajarzem, opowiadającym jak to dwadzieścia lat temu świetnie radził sobie z trudnym rynkiem? Przecież prawdopodobnie niewielu jest takich majstrów jak Tony Gordon, którzy zarabiają krocie dzięki gadaniu do tłumów, opierając te gadki o potężny zasób PRAKTYKI. Znakomita większość  "autorytetów" to nieudolni, "świetnie" wyszkoleni sprzedawcy - mitomani, którzy "klepali biedę", usiłując sprzedać produkt, a ponieważ nie umieli tego robić poszli... szkolić.
Tak jak doskonały, świetnie zarabiający chirurg nie pójdzie grzać tyłka na fotelu dyrektora szpitala za marne grosze, tak i sprawny i skuteczny sprzedawca nie będzie marnował swoich umiejętności, czasu i pieniędzy na tworzenie materiałów szkoleniowych dla korporacji i gadaniu do tłumów, z których - w najlepszym wypadku - zostanie garstka prawdziwych specjalistów.
Mam Kolegę, który pracując, uczy mnie - mimochodem - nowej jakości w relacjach z klientami.
Nie mówi o tym, że trzeba się szanować tylko pokazuje jak to robić.
Nie ma On żadnych problemów, by - jeśli klient mu "nie leży" - powiedzieć wprost: "Ja panu nie sprzedam, niech pan idzie do konkurencji". Ostatnio opowiadał, że udzielił 30% rabatu na produkty, które sprzedaje, a są to rzeczy bardzo drogie i luksusowe. Klienci dzwonili i pytali, czy towar ma jakiś feler, skoro taki tani i - w rezultacie - nie chcieli kupować. Znajomy zmniejszył rabat do 23% i skończyły się pytania, a zaczęła sprzedaż.
Z tego wniosek, że co za dużo to niezdrowo - również w przypadku uprzejmości i rabatów. 
Należy też - dla własnego dobra przyjąć, że służalczość, uniżona postawa, robienie z siebie łajzy i absolutnie ugodowej, pozbawionej własnego zdania i osobowości jednostki, nie przysparza człowiekowi ani klientów, ani szanujących go znajomych czy partnerów. Interesująca i zachęcająca do komunikacji jest siła charakteru, a jej brak stymuluje jedynie do "`pojeżdżenia sobie na takim ośle".  Ze względu na powyższe przepraszam, ale nie mogę, bo nie chcę służyć...ani panu, ani mojemu Facetowi.
Ale możemy sobie popartnerować.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Paradoks omnipotencji czyli o ludziach wszechmogących

Często słyszę: " jesteś tak silna, że możesz wszystko, więc nie martw się, dasz radę". Podobną sieczką karmi się umysły adeptów różnych kursów zawodowo - motywacyjno - otumaniających. Również nasi  przyjaciele chętnie korzystają z tego pustego wspomagacza, dzięki któremu łatwiej jest im się wykręcić od udzielenia nieprzymusowej, realnej pomocy. Kto z Was nie słyszał nigdy: "dasz radę", za którymi to słowami kryło się  uciekające w kierunku ściany spojrzenie? Może znajdzie się taki śmiałek, który wreszcie mi wyjaśni, co oznacza owo wolne od merytorycznej zawartości: "dasz radę", w odpowiedzi na pełne wołania o pomoc stwierdzenie -  "już nie daję rady"?
A może tu nie ma żadnej filozofii, bo to po prostu zawoalowany komunikat : "spadaj na drzewo, nie obchodzą mnie twoje problemy i nie zamierzam ci pomóc"? 
W teorii stanowiącej o paradoksie omnipotencji pada pytanie: "Czy istota wszechmogąca mogłaby stworzyć kamień, którego nie mogłaby podnieść?". Odpowiedzi jednoznacznej nie ma, ale logika wskazuje, że jeśli ów istota wszechmocna może wszystko, to nie istnieje nic z czym nie mogłaby sobie poradzić. Z drugiej zaś strony, skoro ona taka wszechmocna, to jakim cudem czegoś z czym sobie nie poradzi stworzyć nie może? Jakkolwiek pogmatwane to nie jest oświadczam, że ja wszechmocna nie jestem.
Jak sobie już kamień ulepię to taki, że nie ma nad czym dywagacji prowadzić, bo nie do udźwignięcia on jest i tyle.
Gdybym wszechmogąca była - czytaj mogła wszystko (o co się mnie notorycznie posądza), to zajęłabym się wytwarzaniem kamieni szlachetnych, co to na szyi pięknie leżą, a nie takich, które się sznurem  - nie tylko kotom - do niej przywiązuje.
Nie chcę psuć nikomu dobrego nastroju przy pięknej pogodzie, ale sugeruję, byście nie wierzyli w te bzdury o wolnej woli, o braku ograniczeń, o nieskończonych możliwościach i o nieskończonych, czytaj: "końskich siłach nie do zdarcia'. 
W tym miejscu pragnę podziękować "istocie wszechmogącej", że nie kazała mi urodzić się w głodującej Afryce i na głód w brzuchu nie umarłam jako dziecko, bo żadnej wolnej woli mojej w tym nie było, więc i nie moja to zasługa.
Dzięki za tylko trochę krzywe biodra, a nie ich całkowity brak, bo dzięki temu mam tylko trochę ograniczeń, a nie mnóstwo.
Dzięki za możliwość niemożności życia tak jakbym chciała i wreszcie dzięki za "końskie siły nie do zdarcia", które zdarłam do reszty i sił już nie mam. Dzięki Wam "Przyjaciele" za czcze pieprzenie "dasz radę". Bo i bez tego...
Dam radę. Bo nie mam innego wyjścia.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Obiecanki cacanki czyli lista obietnic kobietom składanych.

Nie chce mi się dzisiaj koronek słownych dziergać, dlatego w podpunktach zestawienie obiecanek cacanek zrobię, cobyście sobie Niewiasty ze swoją listą porównać mogły i zobaczyć czy fajniejsze może pierdoły w wasze uszy pociśnięto. Oto co moje uszy przyjęły, a co głowa zaszufladkować musiała w archiwum " obietnic z dupy". A zaczęło się od hitu w punkcie pierwszym...
1. Nawet nie wiesz jaki  cudowny świat przygotowałem Ci w swoich marzeniach...
2. Zabiorę cię własnie tam...
3. Mówisz - masz.
4. Będziemy mieli taki dom...
5. Pojedziemy gdzie zechcesz.
6. Zamknę cię w piwnicy, przykuję do kaloryfera, będę karmił i gwałcił, aż zajdziesz w ciążę.
7. Jak sobie kupię nowy samochód, ten będzie Twój.
8. Ja ci prezentów robił nie będę i na obiady też nie będę prowadzał.
9. Założymy razem firmę.
10. Już nie musisz się martwić o jutro.
11. Dla ciebie wszystko.
12. Przygotuję ci najlepsze na świcie krewetki, bo nikt nie robi takich jak ja.
13. Przelecę cię na motorze w lesie.
14. Nauczę cię jeździć na nartach.
15. Zobaczysz, zabiję cię. 


niedziela, 7 kwietnia 2013

Słowo o konsekwencji

Kopię sobie w statystykach mojego bloga i widzę, że post "Kochanka vs. żona" cieszy się dużą popularnością.
Myślę, że zawarta w nim "instrukcja obsługi mężczyzny, który odchodzi", wywołuje to zainteresowanie i chciałabym, żeby rzeczywiście była ona przydatna w tych trudnych momentach.
No, może niekoniecznie do dosłownego zastosowania, ale jako neutralizator smutków z ów przykrego faktu płynących. Oczywiście  - mówiąc serio - istoty porzucane (realnie, emocjonalnie, formalnie, nieoficjalnie itd), rzecz na zdrowy rozum biorąc, powinny darować sobie wszelkie spektakle oraz inne spektakularne przedstawienia i zachować... godność.
Co prawda jeden bardzo mądry, całkiem niestary i zupełnie "niekrzywy" profesor, w odpowiedzi na moje tokowanie o godności człowieka odparł, że "godność jest nagrodą pocieszenia dla ubogich", ale ze względu na fakt, że ja do turów finansowych się - póki co nie zaliczam - śmiało na godność powoływać się mogę. Uważam, że nie ma nic gorszego niż wystawienie człowiekowi przysłowiowych walizek za drzwi, a następnie wstawienie sobie osobnika (czki) z powrotem  do łóżka.
Wiem o czym piszę, bo sama przeżyłam takie "chwile słabości", tłumacząc sobie, że miłość jest nieobliczalna.
Wreszcie dorosłam i zrozumiałam, że nieobliczalna jest głupota i brak szacunku do samego siebie.
Zatrzymywanie partnera swoją "dobrocią", groźbami, szlochem, wywieraniem poczucia winy lub innymi magicznymi sztuczkami mija się z celem. Dopuszczanie zaś do sytuacji, w której porzucająca połówka przychodzi sobie do połówki porzucanej jak do toalety publicznej czyli o każdej porze oraz gdy odczuwa taką potrzebę, jest - w moim odczuciu - przyzwoleniem na (wybaczcie nie pierwszy kolokwializm) sranie sobie na głowę. Znaczy się - uważam to za niedopuszczalne.
No chyba, że ktoś tak lubi. Albo taka postawa życiowa się... po prostu opłaca. 
Na kontrowersyjny post o tym, jakich argumentów "zamulaczy" używają mężczyźni, gdy "trochę tylko" odchodzą, a jakich kobiety, gdy mimo wszystko zostają - przyjdzie jeszcze czas...

piątek, 5 kwietnia 2013

no yyy ten no tego ye ...

Przemierzam trakt komunikacyjny w galerii handlowej.
Nagle mój wzrok zawiesza się na dużej, błękitnej i umięśnionej powierzchni, ciosanej w literę "V". Chwilę później mimowolnie oczy zsuwają się na doczepione do lędźwi dwa kuliste kształty, do których przytroczone są długie, prostowane na beczce odnóża. Potem znowu jazda do góry i omiatam spojrzeniem łysą, starannie wypolerowaną glacę. Obserwowana sylwetka pokonuje każdy metr w stylu charakterystycznym dla człekokształtnych, tyle, że nie podpiera się przednimi łapami o podłoże. Widzę plecy, ale moja ciekawość wzrasta, więc wyprzedzam to "zjawisko" i wskakuję na ruchome schody, by twarzy się przyjrzeć. Szybko żałuję tej decyzji. Mogłam sobie darować look od frontu.
Jeżeli można spojrzenie określić jako tępe, to w tym przypadku byłby to komplement. Na twarzy gościa malowała się pogoń mózgu za rozumem, a kwestie, które wypowiadał do kolegi, brzmiały mniej więcej tak: " y te Marek kurde no to idziemy dzisiaj tam ten do tego no kurwa klubu?". Jak się można łatwo domyślić, odpowiedź utrzymana była w podobnej konwencji: " aaa tam kurwa, nie bede tam laz, żadnej dupy znowu nie bedzie i chuj".
Tak sobie pomyślałam, że w sumie... zrozumiałam wszystko co dżentelmeni mówili, więc po co ja się tu gimnastykuję, by ładnie i poprawnie zdania lepić? Może daruję sobie przecinki, ogonki i całe te zakichane bogactwo ojczyzny polszczyzny i przejdę na uproszczoną wersję językową. Łatwiej będzie i szybciej... I chuj.

środa, 3 kwietnia 2013

Ludzie z szafy

Jak już wcześniej pisałam, wyjątkowo nieurodziwą dziewczynką byłam w okresie poniemowlęcym  oraz w czasie dorastania.
Nie ja jedna - mogłoby się rzec, ale właśnie przypomniałam sobie jak to w trzeciej klasie podstawówki było...
Otóż wtedy właśnie - by maluchy się nie rozłaziły po całej szkole i części garderoby nie gubiły - w każdej klasie zainstalowane były szafy na odzież wierzchnią oraz obuwie, pełniące funkcję nibyszatni.
Tam właśnie, w czasie przerw toczyło się ożywione życie towarzyskie, polegające na tym, że dziewczynki niby uciekały, a chłopcy je gonili i wcale nie na niby upychali w tych szafach po to, by skraść im całusa i sprawdzić czy noszą już "cyckonosze".
Jak się można łatwo domyślić, zamykali się w owych "kabinach szczęścia" tylko z ładnymi i bardziej rozwiniętymi.
Z uwagi na fakt, że jako jedna z nielicznych (by nie ryzykować twierdzenia - jedyna), nie kwalifikowałam się do żadnej z tych grup, całe, długie minuty spędzałam na przyglądaniu się temu procederowi i nasłuchiwaniu popiskiwań dobywających się z rzędu szafek. Pamiętam, że były wtedy w klasie ze cztery laski cieszące się wyjątkową popularnością, więc zamykane były permanentnie, co jeszcze bardziej szatkowało moje ego i odbierało resztki pewności siebie oraz przekonanie o - dyskusyjnej zresztą - własnej atrakcyjności. Patrzyłam z zazdrością, jak po ciężkich bojach moje koleżanki wypadały z szafy potargane i zarumienione jak przetrzymany w oleju pączek, a ja miesiącami, niezmiennie siedziałam na swoim cholernym krzesełku z przydziału, zawsze tak samo blada i ładnie uczesana. Myślałam wtedy o związaniu się z... klasztorem. Sądziłam, że to wszystko wina moich okularów, przez które nigdy nie będę miała chłopaka.
Na szczęście kilka lat później okazało się, że fanów okularnic nie brakuje...

wtorek, 2 kwietnia 2013

Ladyboys

Oglądam własnie dokument o Ladyboys czyli tajlandzkich facetach o urodzie cudnych księżniczek. Powiadają u nich, że najpiękniejsze kobiety to mężczyźni. Trudno się nie zgodzić, patrząc na te cudeńka z silikonowym wszystkim i pięknymi, naturalnymi, kruczoczarnymi włosami.
Co ciekawe, faceci, którzy tracą dla nich głowę to stuprocentowi, testosteronowi, turboseksualni samce Alfa, którym jednak nie przeszkadza erekcja ich wybranki w sytuacjach intymnych.
Nie mieści się to jakoś w mojej głowie, ale turbosamce deklarują miłość do tych stworzeń, popierając słowo czynem, co oznacza (ni mniej, ni więcej), że przeprowadzają się dla nich do Tajlandii, otwierają im biznesy (żeby się nie prostytuowały dla kasy), a także - by wierność "kochanek" sobie zapewnić - zapewniają im przyszłość (jak to sami określają).
Panowie twierdzą, że ich "partnerki", pomimo sukienek, szminek, doczepionych cycków i wielu innych atrybutów kobiecości, są w głębi duszy - mimo wszystko - mężczyznami, dlatego - cytuję: "łatwiej się z nimi dogadać" !!!
Żeby wątku nie przedłużać (bo jakoś z szoku wyjść nie mogę), refleksją się czym prędzej podzielić spieszę, która mi do głowy na skutek oglądanych treści przychodzi; Może ja powinnam sobie fiuta bezzwłocznie przyprawić i głos obniżyć, by wreszcie jakiś Prawdziwy Mężczyzna oszalał dla mnie totalnie, a nawet głowę stracił i zapałał nieodpartym pragnieniem zatroszczenia się o mnie i nie odstępowania mnie na krok ??? Radźcie ludzie!!! A ja  - po wysłuchaniu wszystkich rad - zastanowię się, czy właśnie takiego szczęścia pragnę. :-)