środa, 31 lipca 2013

Król Midas i złoża niczego

Królem Midasem 
być mogę z powodzeniem...
Słowa w złoto zamieniam,
uczucia w kamienie.

Ze słów utkać
potrafię  kwieciste polany.
Z uczuć zaś utoczyć
cierniste zbocza, kamieniste ściany.

W głowie mojej
po stronie tworzenia 
bogactwo pomysłów 
i wola rzeźbienia.

Lecz kiedy serce
myśli zbałamuci,
jedno jest pewne, 
że znów mnie porzuci...

Mężczyzna sympatią 
mą obdarzony 
i znów ze strachu 
wróci do Żony.

wtorek, 30 lipca 2013

Skąd się bierze celulit?

Skąd się bierze celulit? Odpowiedź jest nad wyraz prosta: Celulit bierze się z wygody.
Mam znajomą - lat sześćdziesiąt około Dziewczyna ma.
Pewnego razu jesteśmy na farmie u Niej i Jej Faceta.
Jemy pyszności; jajeczko od kurki, co tam sobie biega i gówienko drugiej kurki podjada, kompocik ze śliwki - bywa robaczywki - popijamy, naleweczka też z tego, co na krzywym drzewku działkowym wyrosło, mięsko uwędzone w wędzarni farmianej z szafy  - niegdyś pancernej - zrobionej. Wszystko czyste, wolne od "E" i własnym sumptem wykonane. Siedzi sobie ta moja znajoma - szczupła podkreślam, nóżkę na nóżkę w spodenkach krótkich trzyma i wzrok mój pod stół ściąga tymi nogami. Pytam: "Gienia, a ty to nie masz celulitu?" "Ano nie mam" - odpowiada Gienia.
Ja z "tych niedowiarków" jestem, więc nie pytając Gieni o zgodę, bach! Za nogę ją chwytam, a raczej za udo i ściskam palcami skórę, aż Kubita piszczy z bólu. "No żesz popatrz Gienka, no naprawdę nie masz! " - Nie mogę wyjść ze zdumienia, bo noga gładka jak u nastolatki. Jak sięgam pamięcią, Babki z czasów, gdy mleko pod nosem miałam, żadnego cholernego celulitu nie miały. I chrzanić uwarunkowania genetyczne! Nie dajmy się wrobić w te teorie. Tak jak otyłość - poza ewidentnymi przypadkami medycznymi (gdzie tarczyca człowiekowi nawaliła, albo inna część ciała za przemiany chemiczne w organizmie odpowiedzialna) reszta "Przypadków" to zwyczajne lenistwo i gnuśność.
W latach 80 - tych robiono badania w przedszkolach i poszukiwano tam dzieciaków "pulpetów", co okazało się niewykonalne, ponieważ dzieci zapasionych nie było wtedy praktycznie wcale. Dziś mamy tłuste matki, tłuste dzieci i tłuste, szybkie, niedobre i niezdrowe żarcie. Dlaczego? Bo kupujemy gotowce, świecące od "E", wrzucamy do podgrzewarek, a potem do żołądków.
Jak wygląda dzisiejszy obiad? KFC? Mc Donald's? Mrożonka z mikrofalówki? Albo wcale go nie ma na stole, bo pańcia z domu, z tych "niegotujących" jest. A dlaczego jedna pańcia z drugą troszkę nie pogotuje? Bo co? Bo pracuje? Kiedyś Kobiety też pracowały - chciałam zauważyć - i gotowały, i to w dodatku z tego co miały, bo szybkiego żarcia w sklepach nie było.
Weźmy taki makaron albo pierogi... jak się Kobieta nawałkowała ciasta to i kalorii spaliła ze dwieście przy tej czynności, nad garem cerę nawilżyła elegancko, rodzinę nakarmiła zdrowo, bo bez antyutleniaczy, zabarwiaczy, czasowstrzymywaczy i wszystkich tych fosforyzujących trucizn. I wcale od tego nikt nie puchł i w rozmiary kosmiczne nie szedł. Ciekawe dlaczego...
A dzieci czym się zajmowały, gdy internmetu, gier komputerowych, ani kanałów telewizyjnych multum nie było tylko dwa? Chłopaki piłka - wiadomo, a dziewczynki? Pamiętacie grę "w gumę", albo "w kabla"? Jak się człowiek wyskakał na kablu do dziewiętnastej, albo na gumie (kostki, kolanka, uda, pas, paszki, szyjka - Do you remember?), potem pajdą chleba z masłem i cukrem "popchnął" to spał jak suseł, trawił jak niszczarka i myślał trzeźwo. Zatem dzieci i matek otyłych nie było, bo ludzie się RUSZALI. A, i jeszcze jak się Kobieta Ówczesna z siatami zgoniła z warzywniaka, aż ręce do ziemi Jej sięgały, narozwieszała prania na sznurze, podłogi namyła i ogródek przehakała to i siłę urodzić miała o własnych siłach, bo z mięśni zbudowana była, a nie z galarety - jak Kobieta Współczesna. Nie wspomnę już o wątku "pobocznym" i fakcie naocznym, ilu ludziom dziś zatrudnienie dajemy z powodu naszego lenistwa... trenerzy personalni, fabryki makaronu, wytwórcy wózków marketowych, producenci rozrywek zastępujących "pradawne" kabel i gumę do skakania, producenci całej tej chemii, co to soczkowi "sama natura" pozwala przetrwać dwa stulecia, wytwórcom gaci wyszczuplających i kremów redukujących... i tak bez końca. Pytanie więc na śniadanie brzmi: "Komu chcesz zrobić dobrze kochanie? Sobie czy IM? Jeśli sobie to... gotuj więcej i jedz mniej, no i ruszać się też chciej...

piątek, 26 lipca 2013

Janosik wczoraj i dziś

Siedzę w ogródku Speakeasy, bo lubię tam siedzieć, bo dobre tiramisu podają. Opuściła mnie właśnie córka z jej koleżanką i zostałam przy stoliku sama jak palec.
Nagle wchodzi Dziki Dzik - jak zwykłam mówić o prawdziwych Samcach Alfa. Z metr dziewięćdziesiąt jak nic ma, dobrze zbudowany lecz nie brojler pędzony na hormonach, w wieku słusznym czyli czterdzieści plus, włosy do ramion sięgające, brwi mocne i - idę o zakład - tors też smakowicie zarośnięty mieć musi. Dostaję pląsawicy wzroku, bo nie wiem gdzie mam oczy podziać - taka zawstydzona Jego urodą się czuję. Ewidentnie gość mi się podoba, bo zawsze durnieję i nie wiem co począć jak ktoś spodoba mi się. A Dziki Dzik to cały Janosik z krwi i kości - brat bliźniak dosłownie naszego rodzimego rozbójnika. Siada przy stoliku obok, zamawia piwo i zawiesza się ze wzrokiem swym utkwionym we mnie. Czuję jak się nerwicuję. Głupoty jakieś robię w stylu ciągłego podświetlania telefonu, grzebania w torebce i kompulsywnego zasiorbywania lodu ze szklaneczki, w której już tylko lód pozostał. Przez dwadzieścia pięć minut Janosik nie przestaje się gapić, więc podejmuję wyzwanie i odpowiadam mu najsilniejszym spojrzeniem jakie mam w swoim katalogu groźnych spojrzeń. Wymiękam jednak po pięciu sekundach, bo Janosik spod tych swoich orlich brwi spojrzenie ma mocniejsze. Spuszczam więc oczęta niczym skarcona dziewica i dalej grzebię słomką w szklaneczce. Myślę sobie, że już chyba wolałabym żeby coś zagadał, krzesełkiem przyszurał do mojego stolika, cokolwiek - tylko nie ten wzrok na moim ciele. Koniec końców natarczywość biernego podrywu staje się nie do zniesienia, więc ewakuuję się z ogródka ze spojrzeniem wbitym w ziemię, bo przecież tak się usadowił, że przechodząc, spódnicą o Jego kolano zahaczyć muszę. Jestem oczywiście zła, bo fajny ten Janosik jak nie wiem co, ale temperament jakiś niejanosikowy ma i zamiast złapać mnie - "dupę wołową" i nieśmiałą -  pod kolanka, przez ramię sobie przerzucić i porwać "w pizdu" (czyli w moim ulubionym kierunku) jak Janosik prawdziwy Marynę, to Ten się skrada tak długo, aż mu "ofiara" sprzed nosa ucieka.
Nie wiem co się z tymi dzisiejszymi Janosikami dzieje... czy nadszedł zmierzch rycerskości, odwagi i męskiej adoracji?
Czy turboseksualny z wyglądu mężczyzna musi epatować cechami metroseksualnego ignoranta, który z miłości do samego siebie, woli czekać i tracić niż działać i zyskiwać? A może nadszedł już czas, by "księżniczki" łamane przez "dupy wołowe", wzięły sierpy w dłonie i same zaczęły kosić? Ja za koszenie się nie biorę, bo to Wasza rola Panowie!

czwartek, 25 lipca 2013

Dziesięć tysięcy razy... "tenks"!!!!!!!

Wczoraj ulepiłam późną nocą jakiś wiersz. Byłam tak bardzo nieżywa, że naskrobałam go na kartce papieru co oznacza, że trochę potrwa zanim się tu pojawi - i to - jeśli rozczytam się w swoich własnych bazgrołach.
Ale inny temat jest... Nie wiem ilu z moich wiernych i "przygodnych" Czytelników zauważyło, że Laboratorium Kobiety właśnie "stuknęło" dziesięć tysięcy odsłon.
Teraz chwila na podziękowania, na kształt rozdania Oscarów, ale pozwólcie, że nie będę dziękować Mamie i Tacie, za to, że się urodziłam i, że - dzięki temu - mogłam dożyć tej chwili i tak dalej.
Dziękuję wszystkim moim Gościom, za to, że mnie tutaj odwiedzają, że wchodzą do Laboratorium Kobiety i inspirują do nieustannego poszukiwania nowych wątków.
Dziękuję wszystkim Kobietom i - w szczególności - Facetom, którzy potrafią przyjąć "na klatę" czasem trudne - jak sami deklarują - prawdy tutaj zawarte, a pomimo tego nie rezygnują z lektury. 
Dziękuję za obecność w "Laboratorium": Polsce, Rosji, Stanom Zjednoczonym, Niemcom, Wielkiej Brytanii, Finlandii, Francji, Włochom, Serbii, Turcji, Hiszpanii, Holandii, Danii, Ukrainie, Belgii i każdemu innemu zakątkowi Świata za to, że zechciał zajrzeć do...Wrocławia...
Dziękuję.
Proxima Centauri

niedziela, 21 lipca 2013

Kto odpowiada za mój tyłek?

W 2005 roku leciałam na Kubę. Nie, że w sensie na Dżentelmena jakiego, tylko na kraj o wdzięcznej nazwie takiej nalot robiłam. Tak jak już pisałam w styczniu, w poście "Chwila prawdy", do sportu miłością nigdy nie pałałam, a i tryb pracy mocno siedzący w tym czasie miałam.
Dwa tysiące piąty rok to akurat przełom był, to znaczy "trzydziecha" na kark mi wchodziła, a moja szuflada biurkowa codziennie pół kilo parówek o kuszącej nazwie "Smakoszki" gościła.
Sami rozumiecie... funkcja "dupa w miękkim fotelu" razy osiem godzin plus "Smakoszki" w szufladzie, plus kawa, plus ciasteczko około dwunastej no i nagle - wyjazd na Kubę.
Stanęłam przed lustrem przodem, potem bokiem, potem tyłem, lusterkiem drugim się wspomagając, no i zobaczyłam to, co w "Chwili prawdy" opisałam,, więc powtarzać się nie będę, bo i wspomnienia miłe to nie są.
Myślę sobie: "Kurna na Kubę lecę, a z kształtów kubańskich mam jedynie rozmiar tyłka i to w wersji "asex", bo płaski jest jak talerz i jakiś taki niegęsty. Kufla nań nie postawisz, ani oka nie zawiesisz - myśl rzewną w duchu kontynuowałam.
Przerażona tęgo po ratunek więc pobiegłam do Magika, co to "Koperfildem" z zakresu rzeźby ciała jest niekwestionowanym.
"Panie Darku" - mówię do "Koperfilda" - "ja za cholerę ćwiczyć nie będę, bo nie lubię, ale na wycieczkę jadę, zaś mój tyłek krowi placek przypomina, a nie kształtną dupkę, więc niech Pan coś na Boga zrobi!!! A... i ten no... dwa tygodnie mamy do odlotu samolotu!"
Pan Darek na stole masażerskim mnie rozciągnął, fachowym okiem spojrzał, kilka gorzkich lecz celnych słów użył, i diagnozę postawił: " Trzy razy w tygodniu pomasujemy, tu podciągniemy, tym kremikiem tłuszcz przepalimy, tu plastrami podkleimy i będzie cacy". Jak powiedział, tak zrobił.
Trzy razy w tygodniu do biura mojego przybywał, łóżko rozkładał na środku mojego gabinetu i brał mój tyłek w swoje ręce, a konkretnie to całe ciało moje w obroty brał i poty siódme wylewał nad rzeźbą moją i  - przymusowo swoją - pracując.
Na Kubie robiłam za gwiazdę fitness, prezentując jędrne pośladki, kształtne ramiona i talię osy. Zaczęłam wierzyć w cuda lecz... Minęło trochę czasu, po drodze zgubiłam Pana Darka, a konfrontacja z lustrem plus strzykanie w kolanie oraz tu i gdzie indziej, stały się ogromną motywacją do tego, by Faceta odnaleźć.
Wpadam do Niego tydzień temu, na szyję się rzucam, potem na łóżko i w lustro całą ścianę oblegające wzrok wbijam.
"Ja pierdolę" - łkam na głos, widząc ciastolinę rozlaną na prześcieradle frotte. Pan Darek z zadowoleniem stwierdza, że przynajmniej charakter mam taki jak przed laty, a reszta to doskonały materiał do pracy i cieszy się, że mamy co robić.
Leżę więc załamana na łożu nadziei, w powietrzu unosi się znajomy zapach kremiku antyciastolinowego, na udach czuję charakterystyczne gorąco - znaczy się termowypalacz działa.
Pomimo nieprzyjemnych skutków konfrontacji z wielkim lustrem i bolesną prawdą, ogarnia mnie błogostan i czuję, że znowu jestem bezpieczna. Nawet jak zjem sobie rano Milky Waya i zapomnę o treningu, mój "Koperfild" wyczaruje mi piękny tyłek od nowa. I sprawi, że zapomnę o bólu pleców i o tym, że zegar wciąż tyka, a czas umyka...

http://www.centrumperfectbody.pl/

sobota, 20 lipca 2013

Rolnik, flirt i ser

Gdzieś pod Sobótką od rolnika w wieku sędziwym plony ziemi kupuję. Twarz wysmagana wiatrem i słońcem, dłonie spracowane, zęby żółte jak u lamy i mocno przerzedzone.
Rolnik z każdą chwilą coraz bardziej flirtujący jest i "w zalotach", pomimo, że jestem jak nic ze trzydzieści lat młodsza.
- Pani zobaczy.
- Ale co?
- No zajrzy tu.
- No zaglądam, ale nic nie widzę.... - Mówię, wybałuszając oczy do wiadra z foliówką na dnie.
- No we wiadro popaczy! Ser przecie tu mam!
- Taki domowy?
- No domowy, niech spróbuje, przecie kota w worku nie bedzie kupywać!
- No suchy jakiś ten ser... - Mówię i ciamkam, oblizując paluch.
- Bo ja silny jak domb jeste to i wyciskam do sucha a jakże!!! - Tu porozumiewawczo Dziadek szturcha łokciem mojego Kompana Spacerowego i mruga do niego pomarszczoną powieką.
- Suchego nie chcę...
- Do domu ze mnom pójdzie, tam mam mokry, bo ja tu niedaleko mieszkam. No. Idzie?
Wiję się jak piskorz, bo nie wiem jak adoratora grzecznie odprawić i wreszcie się oddalić, wszak Dziadek tak się zapalił i w drgania takie wpadł, że prawie skłonna byłam dać się do domu jego zaciągnąć, lęk przed potencjalną krzywdą wyglądem staruszka hamując, zamiast serio do hardości  jego, łamane na jurność podejść.
Dzięki Bogu Kompan Spacerowy z opresji mnie wybawił, do samochodu niemal za włosy wlokąc i - z automatu - Dziadka flirtu z "młodą gazelą" pozbawiając.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Lepsze dzieci

Pojechało moje Dziecko na obóz po raz kolejny. Od razu zaznaczam, że Dziecko święte nie jest, więc żeby mi tu zaraz nie było, że swoje gloryfikuję, a psy na obcych wieszam.
Dlatego właśnie, że Dziecko nie Anioł, z Aniołami z "Dobrych Domów" posłałam, bo tam ponoć Lepsze Dzieci rosną.
Myślę sobie: "Niech na mojego Szatana trochę świętości spłynie, to może lepszy się stanie mimo, że i tak nad wyraz dobre Dziecko mam. Okazuje się, że płonne nadzieje moje, bo w "Dobrych Domach" - podobnie jak i w "dobrych aptekach", "dobrych sklepach", "dobrych księgarniach" i tym podobnych "dobrych" miejscach badziewie można znaleźć takie samo jak wszędzie i - co gorsza - bez większego wysiłku się to odbywa.
"Dobry Dom" niestety nie gwarantuje dobrych manier, ładnego języka i szacunku do innych. Dzieciaki bluzgają jak szewce, oglądają porno, gnębią młodszych, niszczą cudzą własność, przejawiają zachowania rasistowskie w tym niechęć do Żydów, objawiającą się opowiadaniem niewybrednych kawałów, nie mając pojęcia o czym bredzą. To jednak nie dzieci wina jest lecz "Dobrych Domów", w których nie działa żadna kontrola rodzicielska ani opieka ludzka, bo pieczę nad nieletnimi sprawuje Ojciec Komputer i Matka Telewizor...

niedziela, 14 lipca 2013

Moda na godność

Oglądam w telewizorze plującą jadem, podstarzałą gwiazdę stacji telewizyjnej o nazwisku tożsamym z tym znanym w świecie polityki z tego, że poparcie elektoratu wyborczego dla jego właściciela, nigdy nie przekroczyło progu błędu statystycznego. Ale ja tu nie o Janku dzisiaj chciałam - którego - pomimo  wkurwiającego szowinizmu - jednak lubię, choćby za tę paradną muszkę pod siwą bródką Koziołka Matołka. No więc prowadzi babina ten swój program z całkiem sympatycznym kolegą i magluje kogo się da i wyśmiewa ile się da - oczywiście w sposób - w jej mniemaniu - "yntelygentny".
Stałym punktem programu jest apel o "starzenie się z godnością" co oznacza, że Pani Redaktorka masakruje publicznie każdego, kto ośmielił się zmarszczkę sobie wygładzić lub - nie daj Boże - wargę powiększyć, albo nawet dwie.
O cycków powiększeniu już nie wspomnę, bo to, to już grzech śmiertelny jest - czytaj niezmazywalny.
Niezrozumiałe jest dla mnie to wołanie o celowe zagniatanie skóry twarzy i marnowanie posiadanych zasobów naturalnych, pomimo, iż powszechnie wiadomo, że metody na niezagniatanie i niemarnowanie już są i to całkiem nieinwazyjne, a co lepsze - niemal bezbolesne.
Jak jeszcze byłam mała, to w Kościole uczono mnie, że nie wolno marnować darów, które dał nam Stwórca, dlatego dbać o siebie powinniśmy i szanować to, co zostało nam dane.
Jeśli więc dostałam w darze gładką skórę, to powinnam pilnować, by gładka ona pozostała jak najdłużej, co również na moim zdrowiu psychicznym pozytywnie się odbije, a dzięki temu lepiej jeszcze o ciało i duszę troszczyć się będę mogła.
Nie rozumiem dlaczego Pani Redaktorka nie linczuje Społeczeństwa za to, że - przykładowo - do dentysty ono chadza i ząbki ceruje... Albo na siłownię uczęszcza, by zapasy tego co niepotrzebnie i niegodnie wpycha w przewód pokarmowy zutylizować...
Przecież to nic złego, że z wiekiem ząbki wypadają i generalnie, to człowiek w okolicach czterdziestki godnie powinien szczerbami w paszczy straszyć, a nie udawać, że cały płot ma, bo szoruje przecie sztachety osiem razy dziennie - czytaj w sposób naturalny i godny pielęgnuje. Argument, że zęby dla zdrowia są potrzebne do mnie nie dociera. Stwórca tak to wymyślił przecież, że zęby mają wypaść z gęby (szlag jasny - popadłam w nomenklaturę Pani Redaktorki), a do przeżuwania spokojnie nawet dziesięć wystarczy "od biedy".
Ja "od biedy" też mogę z pomarszczoną jak rodzynek gębą chodzić i wysłuchiwać "współczujących" szeptów "Życzliwego Społeczeństwa" w stylu: "Patrz - TA to taka gwiazda była i popatrz no jak się  posypała."
Oświadczam jednak, że z gębą gładką wolę chodzić i wychwytywać zawistne, równie ciche syki o treści: "Patrz jak TA jest zrobiona cała" - pomimo, że cała nigdy "zrobiona" nie byłam.
Co do Pani Redaktorki; Żądam, by Pani Redaktorka bezzwłocznie zrobiła wreszcie coś z tą swoją wymiętoloną fizjonomią, bo ja nie po to na kanał softowy czyli rozrywkowy sobie włączam co wieczór, żeby na nim oglądać proces starzenia się osoby, która swoje prywatne poglądy próbuje aplikować do mojej głowy za pomocą telewizji publicznej, za którą - de facto - słono płacę.
Apeluję, by przeniosła się Ona np. do jakiejś kawiarni i tam robiła autorskie wieczorki dla swoich wyznawców, a nie utrudniała mi wieczorny relaks.
Może i się powtórzę, ale pragnę przypomnieć, że jeden uczony i szanowany człowiek rzekł kiedyś słowa brutalne lecz prawdziwe; "Godność jest nagrodą pocieszenia dla ubogich".
Jeśli więc kogoś nie stać na to, by robić to co sprawia, że czuje się lepiej, to niech nie deprecjonuje tych, którzy na luksus posiadania nie tylko pięknego uśmiechu czy fryzury mogą sobie pozwolić.

środa, 10 lipca 2013

Supermodel Proxima

Czekam w ogródku "Międzywojennej" na kompana do alkoholizowania się tego pięknego, poniedziałkowego wieczoru. Popijam piwko, bo co mi tam - przecież przy tatarze i "pięćdziesiątce" sama nie będę siedziała.
Za moimi plecami słyszę tokującą do telefonu Kobietę. Ciekawe rzeczy opowiada, więc najdyskretniej jak tylko potrafię odwracam głowę, by ciekawość - jak niewiasta wygląda - zaspokoić.
Mija kwadrans i Kobieta wstaje od swojego stolika, by po chwili dosiąść się do mojego.
- Przepraszam, ile pani ma wzrostu? - Zagaduje bez zbędnych kurtuazji.
- Sto siedemdziesiąt dwa centymetry. - Odpowiadam machinalnie, bom zaskoczona totalnie pytaniem tak nagłym i niespodziewanym. W następnej kolejności kobieta stwierdza, że to cudownie, bo oto w ich agencji modelek...
- Proszę Pani... - Przerywam Kobiecie, maksymalnie zbliżając twarz do jej twarzy, by ułatwić jej odgadnięcie odpowiedzi na pytanie, którym zamierzam ją poczęstować. 
- Czy Pani wie ile ja mam lat? Trzydzieści osiem. - Odpowiadam, nie czekając, aż Scout potwierdzi gotowość do przyjęcia rozczarowującej informacji.
- To cudownie. - Stwierdza cudowność po raz drugi moja rozmówczyni. - ... Bo my właśnie dojrzałych kobiet szukamy.
Wlepia mi wizytowko - ulotkę z namiarami na siebie i ich agencję, pobiera moje imię, nazwisko oraz telefon i prosi bym się odezwała, wcześniej odwiedzając ich stronę i wypełniając ankietę osobową.
Myślę sobie: "kurna, jak miło... jako antyk mam jakąś wartość estetyczną" i podbudowana tym zdarzeniem kontynuuję przemiły wieczór biesiadując i organizmu nie oszczędzając.
Oczywiście - jako istota pogodna i otwarta z natury - opowiadam "w towarzystwie" i w domu co to oto mi się przytrafiło i udaję, że nie widzę niedowierzania w oczach "Otoczenia" , bo przecież ja wiem, że tak było jak mówię i kropka. 
Dzień później i wieczorem zasiadam przed kompem, odpalam stronę agencji i szukam zakładki z programem dla "antyków". Stwierdzam, że same tu młode ciała i buzie, ale "kij tam" - myślę i brnę dalej - wszak takiej szansy na karierę światową jako supermodel nie pogrzebię przecież. Odpalam ankietę, o której wspominała Pani Łowca Talentów - jak to jej stanowisko ładnie określili w broszurze. W danych obowiązkowych oczywiście imię, nazwisko, telefon, data urodzenia... Klikam dzień - siódemka wchodzi gładko, miesiąc... z majem też nie ma problemu, no i wreszcie rok... rook... roookkkkkk!!!! Zaczynam się pocić i dusić klawisz z numerem siedem, bo suwak zaczyna się od 1980 i jedzie do góry... Za cholerę nie daje się zsunąć na 1975... "Matkoooo... baba sobie ze mnie zakpiła." - Myślę i zaczynam czuć się fatalniej niż chwilę temu, pomimo, że miałam wrażenie, iż już gorzej czuć się nie da. 
Wydaję z siebie dziki skowyt, tak niby dla żartu i dla zatuszowania naprężeń w mojej głowie, które pchają  moją mimikę w kierunku grymasu płaczu. Kątem oka widzę jak córce - dotychczas dzielnie mi sekundującej - drżą ramiona na skutek niepohamowanego śmiechu skierowanego - zapewne przez szacunek i miłość do matki - do wewnątrz ciała.
Z głupkowatym wyrazem twarzy i szczerym poświęceniem usiłuje mnie pocieszać, ale brzmi to słabo i zmusza do zadowolenia się faktem, że na stare drewno też bywa zapotrzebowanie. Szkoda tylko, że tak bardzo na granicy błędu statystycznego, że nikomu nie opłaca się dolepić kilku cyferek na skali wieku dla tych, co mają więcej niż dwadzieścia parę słojów...


niedziela, 7 lipca 2013

Rosa

ósma to jakaś 
chyba rano była
gdy myśl mnie przyjemna 
radosną zbudziła
zasłony rozwieram
ze słońcem się witam
i czuję jak cała
w poranku rozkwitam
jedwabiem otulam
ciało zaspane
dłońmi rozcieram
policzki rumiane
na ogród spoglądam
wybiegam nań bosa
tam stopy me budzi
poranna rosa
na schodku przysiadam
i kartkę w dłoń chwytam
i w myślach wiersz piszę
i w myślach wiersz czytam
stopy kąpię w rosie
mam nie lada gratkę
pisząc wiersz ten na schodkach
trochę taki krzywy
taki trochę w kratkę


sobota, 6 lipca 2013

Wysokie obroty

Kładę się do łóżka. Wreszcie. Jakaś trzecia w nocy jest, albo - jak kto woli - nad ranem.
Godzina celowo na "dojeździe", co oznacza, że postanowiłam dojechać w towarzystwie telewizora do końca swojej wytrzymałości fizycznej, by następnie - w swoim misternie uknutym planie - paść jak betka i zasnąć w mig i bezmyślnie. Zakładam swoją "szmatę" na głowę, a konkretnie piżamę, w której nigdy nie śpię. Precyzyjniej rzecz ujmując, to owijam głowę tak, by mieć złudzenie ukrycia się w kokonie. Naciągam tkaninę na oczy i staram się zasnąć na komendę.
Nagle dopada mnie myśl: "Boże, mam prawie czterdzieści lat i deficyt choćby kawałka własnej podłogi pod stopami. Tkwię w wynajętym mieszkaniu bez żadnych perspektyw na swoje".
To "objawienie" stawia mi włosy na sztorc wszędzie, gdzie je mam i czuję obezwładniającą panikę w głowie.
Na szczęście, natychmiast i bezwarunkowo włącza mi się system przeciwpożarowy w mózgu i gadam w myślach do samej siebie: "No i co z tego, że mieszkasz w wynajętym? Ludzie w w takich Niemczech na przykład całe życie wynajmują i nie robią z tego powodu dramatu. A ci co mieszkają w "swoich"  okredytowanych na dwadzieścia i więcej lat? Jakie TO ICH jest???
Pakują pieniądze w urządzanie, a potem mają poczucie, że tyle zapłacili i spłacili, a bank im zabrał, bo na racie kolejnej suwak w budżecie domowym się zaciął. Bo jak tu przewidzieć gdzie i czy za dwadzieścia lat będę pracować? Eeee...nieeee... to ja w sumie mam fantastyczną sytuację... jak mnie się suwak zatnie to pójdę mieszkać gdzie indziej i już. Bez żałowania tapet, klinkieru, kimkietów, podłóg dębowych, poręczy stalowych i innych drogocenności, których nie da się zerwać ze ścian i podłóg, by zamontować gdzie indziej".
Taki sobie monolog uskuteczniłam w myślach, z każdym słowem niewypowiedzianym odprężenie czując coraz większe, aż wreszcie... odpłynęłam... by zerwać się przerażona o piątej trzydzieści, bo śniło mi się, że stoję na ubitej drodze z czajnikiem i ręcznikiem w dłoni i nie mam dokąd pójść...

piątek, 5 lipca 2013

Przerwa

Dla tych, którzy ustrzegli swoje uszy przed zabetonowaniem różnymi odmianami disco - z italo disco włącznie - i wrażliwość na inne smaki zachowali, specjalna dedykacja... Bo takie właśnie klimaty mi się po duszy plączą... Dzielę się więc nimi, bo jak stare porzekadło mówi: "kto się nie dzieli, ten kradnie"...

http://www.youtube.com/watch?v=h_2hVESUlGQ

środa, 3 lipca 2013

Good job

Rynek. Kafeja jakaś. Godzina 22.30. Na stole kawa i tiramisu. Bohaterowie: Koleżanka, Kolega no i ja.
- Kolego... a czym się zajmuje Twoja żona? - pytam.
- Zawodowo? - próbuje uściślić Kolega.
- Tak, zawodowo. - utwierdzam Go w przekonaniu, że właściwie interpretuje pytanie.
 - Zamknij oczy to zobaczysz.
Zdumiona wykonuję polecenie.
- Nooo... zamykam i nic  nie widzę..
- No bo ona nic nie robi..

wtorek, 2 lipca 2013

Martini night

Dzisiejszy wieczór upływa pod hasłem "noc z Martini". Tak sobie szklaneczkę za szklaneczką robię, wałkuję w kółko optymistyczny hit z "moich czasów", z refrenem o kształcie miękko wchodzącym tam gdzie powinien, czyli coś w stylu:
"I just wanna be close to you" i myślę - mimochodem słysząc i machinalnie tłumacząc - z kim to ja bym w sumie chciała być "close".
Nic wymyślić nie mogę i nie chcę w sumie specjalnie, bo myśli to są niebezpieczne i lepiej bym zastanowiła się o czym dzisiaj by tu, ale... też mi jakoś nie wychodzi. Zmieniam "płytę". Tina Turner i "Foreign Affair" - jakkolwiek się to pisze. Generalnie od muzyki zawsze mam dreszcze, ale dziś mam jeszcze lepsze. To chyba "wina" ostatnich trzech tygodni, a może tego wina, co to w siebie, w tym momencie z lubością leję.
Mam dobry nastrój, dobry czas i dobrych ludzi wokół siebie. Zdają egzaminy stare, realne przyjaźnie. Na piątkę. Przepraszam - na szóstkę. Trzeba inwestować w ludzi. Trzeba inwestować swój czas, uwagę i empatię. Nie rozliczać słów tylko czyny.  Dać czas czasowi. Nie pocić się z pośpiechu w pogoni za "opłacalnością" relacji. Pomimo wielu podobieństw, życie to nie giełda. Życie to czasem totolotek. A ja znowu wygrałam... Przyjaciela.