sobota, 20 maja 2017

Poor cat


Także tego ten... w Szczecinie jestem - pięknym mieście portowym i choć nie tak pięknym jak wioska St. Tropez, to jednak niezwykle uroczym i we wszelkie cudne cudowności obfitującym. Mówię to co prawda z perspektywy Keefce w jednej z galerii handlowych, ale po przejściu przez bardzo ładne pasmo zieleni w centrum miasta park imitującym i zastawszy tam dwóch Śpiących Rycerzy poległych przed południem na dwóch sąsiadujących ławkach, stwierdziłam, że skoro miasto obce, a ja bezbronna, to wolę gdzieś w mocniej publicznym i bardziej obliczalnym miejscu na Ukochanego poczekać. Fruwam zatem radośnie po sklepach przeróżnych szczęśliwa, że nic mnie nie goni, niczego nie muszę i nikt na mnie nie czeka, aż tu nagle w Zarze na trzech Cudnych Cudaków Mięśniaków napataczam się i aż przystaję przy koszulach męskich (bo oni przy garniturach zawiesili się) żeby posłuchać fascynującej opowieści. Prawi tedy jeden z nich:

- Moja matka dzwoni do mnie telefonem pod domem żebym zszedł, bo kupiła 15 kilo karmy dla kota w dobrej cenie i żebym jej to wtargał na górę. Złażę, biorę wór na plecy i targam na czwarte. Stara mówi, że zapłaciła 70 zeta czy jakoś 170 i jara się, że tak tanio. No to ja też się jaram, że rzeczywiście. Na chacie sypiemy kotu do michy, a on wpierdalać nie chce, to myślę sobie skład przeczytam, bo może coś mu nie leży w tym żarciu. Pacze, a to kurwa żwirek dla kota jest, a nie karma.
Zataczam się na wieszak ze śmiechu, ale z całej czwórki historia ta bawi tylko mnie, bo towarzysze Cudnego Cudaka prezentują zmaltretowane i pełne współczucia miny, wieńcząc cierpienie kolegi chóralnym "o kurwaaa, no to chuj nie?".

niedziela, 7 maja 2017

Dom Pana i Katarzyna Maria Magdalena


Uważam, że aby być ateistą, trzeba mieć jaja i mocną psychikę. Bo kiedy jesteś ateistą nie masz możliwości polecieć z trzęsącymi gaciami do Boga, kiedy się boisz, ale też nie musisz przed Nikim czołobitności uskuteczniać, kiedy w życiu coś ci wyjdzie. Wtedy zawdzięczasz wszystko sobie, a i pretensje możesz mieć tylko do siebie jeśli coś spierdololisz, a jeśli rak cię zacznie zżerać, będziesz musiał się obejść twierdzeniem "no cóż, takie życie". Dzisiaj są moje czterdzieste drugie urodziny. Spierdolone jak poprzednie. Łamię się rzadko, ale ostatnio złamałam się dwa razy w odstępach niespełna dwutygodniowych i zapukałam do kościoła. Za pierwszym razem, tydzień po urazie pooperacyjnym i z częściami operowanymi w dłoniach, dowlokłam się pieszo do Domu Pana, pokonując odcinek półtorakilometrowy w niespełna czterdzieści minut. Ze zdumieniem obserwowałam jak wyprzedzają mnie ślimaki, a trawa rośnie na moich oczach. Kiedy już tam doszłam Pan mi nie otworzył czyli, że znaczy się pocałowałam klamę drzwi ciężkich i przez świeżocooperowaną i tak nie do otworzenia nawet gdyby były otwarte. Drugi raz był dzisiaj. Ponieważ - jak już wspomniałam - są moje urodziny, a komunikat był jasny, że mam sobie zaśpiewać "sto lat" sama, zabrałam ciało z domu i pojechałam nie wiedząc dokąd mam jechać. Okrążywszy kilka razy "Nowe Horyzonty" zaparkowałam wreszcie i mając już cel, zboczyłam z drogi do budynku kadzidłem pachnącego i wyposażonego w precjoza niczym skarbiec Sułtana. Tym razem było otwarte, a dwie pary drzwi uprzejmie odpuściły. Weszłam. Siadłam. Ludzi trochę. Bardzo starszych. Młodych może z pięć sztuk, ale to naprawdę młodych, a na dodatek chłopaków. Cała reszta ze średnią wieku sześćdziesiąt i pięć no i ja - z dupy - ni przypiął, ni przyłatał w żadnej z tych dwóch kategorii wiekowych nie mieszcząca się. Myślę sobie: "Niech kurwa ktoś do mnie przemówi, niech Bóg przemówi, Matka Najświętsza, Jezusek niech powie, żem dzielna i mądra, bo - żem głupia to już wiem, bo mi mówią często poza kościołem. Siedzę obok młodego lat może dwadzieścia albo osiemnaście, ramionami trzęsę, smarka wciągam na powrót do dziurki lewej, oko pocieram i polik i czekam. I słucham ciszy i szeptania "zdrowaśki" przez dziadunia w równoległym rzędzie. Tymczasem na ekranie słowa się pojawiają piosnki kościelnej i muzyka zawodzi tak, że już ani nad okiem ani nad smarkiem nie panuję i wszystko leci i już prawie na głos ryczę i czuję się jak psychicznie chora na roratach. Strofuję się w myślach: " Skup się! Czytaj! Tylko nie śpiewaj, bo wypełnienie Domu Bożego raptownie spadnie, tylko myśl, co czytasz i będzie git.". Czytam więc i gile mi przestają lecieć, bo w zdumienie takie zapadam się nad tekstem owym, że zapominam, że przyszłam tu zapadnięta w smutku kompletnym i żalu głębokim. Chyba nawet na tekstowo.pl nie znalazłabym tłumaczenia tego tekstu, a zrozumienie, co autor tworzący to dzieło pod wpływem oparów kadzideł chyba pozostający miał na myśli pozostanie rzeczą niemożliwą. Wymiękam w dziesiątej minucie nabożeństwa - na Litanii Loretańskiej, w okolicy wierszy: "domie złoty - módl się za nami, wieżo z kości słoniowej - módl się za nami, gwiazdo zaranna, bramo niebieska módl się...". Wychodzę, a raczej czmycham stamtąd jak mysz jaka albo - gorzej - szczur i pędzę do celu, który sobie wcześniej obrałam, a który jest tak cudownie obojętny i neutralny i jeszcze podają owocową herbatę. Siedzę i piszę to co tu piszę i nadal wierzę, że Bóg istnieje, ale coś czuję, że chyba nie chce ze mną gadać. Widać albo tak dobra jestem, że nie ma dla mnie wskazówki i nie  ma ze mną o czym gadać, albo jest już tak ze mną źle, że nawet palec Boży w rozwiązanie wcelowany, nie rozproszy mojej ślepoty i już taka pozostanę beznadziejna, aż do usranej śmierci mojej. Amen