środa, 29 lipca 2015

Oświadczenie

Chcę schować
Cię w dłoni
i chronić
Niczym parawan
przed wiatrem
osłonić
Zbudować zamek
dla Ciebie
z miłości
Ufać i prawo
zostawić
do cennej
wolności
Chcę być
dla Ciebie
i dać wszystko
z siebie
I światu ogłosić
na ziemi i w niebie
Niech wiedzą
że kocham
tylko i właśnie
Ciebie

wtorek, 28 lipca 2015

"Jestem po medycynie" czyli "Dzikie Historie" po polsku

Deszcz złapał mnie na rowerze, w drodze do domu. Na trasie Mc Donald's stoi, wiec wpadam na lody i kawę. Poczekam, aż przestanie padać, ale przecież bezczynnie czekać nie będę. Wyciągam laptopa ze zbyt małej torby, za to bardzo pojemnej i postanawiam napisać do Was coś. Mam ochotę na wątek optymistyczny, ale ten deszcz, ten brak entuzjazmu na twarzach współkawowiczów i ochota mi jakoś przechodzi, więc może opowiem o ostatniej sobocie... Postanowiłam się zrelaksować, robić nic i nie dotykać roweru, bo roweru mam ostatnio powyżej uszu. Mój narzeczony  - Facet zajeżdżony totalnie przez cztery kółka, potrzebował jednak odreagowania, więc milczącą zgodę na rower wyraziłam. Nie wiem jak inni cykliści widzą temat, ale ja w upale i tłumie weekendowym na dwóch kółkach nie czuję się za dobrze, dlatego po kilku minutach "relaksacyjnej" wycieczki miałam  już mocno podniesione ciśnienie. To był jednak dopiero początek. Oglądaliście może film "Dzikie historie"? Pięć zaskakujących opowiastek o nie mniej zaskakujących zakończeniach, dyktujących o tym, jak człowiek może się diametralnie zmieniać pod wpływem emocji. Film świetny - szacowny Pedro Almodovar dał czadu, ale zapewniam Was, ze Polak też potrafi. W ulubionej "restaurancji" naszej, nieprzesadnie wcale wykwintnej postanowiliśmy zwilżyć gardło. Dosiadamy się do znanych nam i nawet lubianych znajomych, aż tu nagle dziewczę młode, zwykłe w swojej świeżości (żeby nie powiedzieć pospolite), żadnym osiągiem specjalnym jeszcze nieskalane, plebsem zaczyna dużo starszego od siebie człowieka tytułować, w oczy prosto mu patrząc. Zatyka mnie i z wrażenia nawet w obronie "słabszego" stanąć nie mogę, bo nie spodziewałam się takiej nonszalancji u tak młodej i  - było nie było wykształconej - osoby. Jestem zniesmaczona i zszokowana, ale wytrzymuję, wyrażając jedynie dezaprobatę do ucha Mojego Ukochanego. Jedziemy dalej, obijając się o tłumy tutejszych i przyjezdnych, a szukających w Rynku nie wiadomo czego. Kolację postanawiamy zjeść, gdy słońce kładzie się spać, dlatego w "Greckiej" przysiadamy na ogródku. Chwilę później do stolika obok przykuśtykuje młoda dziewczyna ze złamaną nogą, toteż Mój Facet rzuca się na pomoc jak na dżentelmena przedwojennego przystało, krzesło jej odsuwa i pomaga się nań zadekować. Za minut kilka do wspomnianej dziewczyny dołącza bałwan nieziemski i jest tak uciążliwy w swojej głośnej mądrości i pozyskiwaniu uwagi otoczenia i tak cały w pretensjach, że czuję iż zaraz zwariuję. Agresja we mnie narasta do tego stopnia, że jestem gotowa wstać i wysypać gościowi frytki na głowę. Wytrzymuję jednak do końca i z ulgą wsiadam na rower, ciesząc się na ostatnie dwadzieścia minut jazdy do domu i koniec atrakcji. Po drodze trzeba jednak wstąpić jeszcze na stację benzynową... Podjeżdżamy, drzwi się nie otwierają, za to w środku widać gestykulujących żywo ludzi. Jest północ, więc zakładamy, że jakaś zmiana dyżurów lub coś takiego, ale nie... drzwi rozsuwają się w końcu i zostajemy przymusowymi świadkami dzikiej awantury stacyjnej. Klient "bizmesmen" lat może maksymalnie trzydzieści, w ekskluzywnym garniturze prosto z hali Tesco i butach z tej samej, wysublimowanej linii i - jak sam deklaruje - "po medycynie", lży okrutnie pracownika stacji. Zakładam, że o coś poszło, ktoś nie miał racji, komuś pościły nerwy, ale takiej łaciny i konstrukcji z wulgaryzmów to ja nie słyszałam jak żyję i chyba na żadnym uniwersytecie nie uczą takiego władania językiem ojczystym. "Pan Wykształcony" szydził z pochodzenia, wykształcenia i miejsca pracy "Stacyjnego", opowiadał co może mu włożyć do ust, co ten może mu zrobić i czym się zakrztusić oraz uświadamiał mu, że "Stacyjny" zębów kompletu nie posiada, bo jest takim zerem, że go na zęby nie stać i, że zdechnie tankując paliwo i wydając hot dogi. Przytaczam oczywiście ów monolog w wersji "light", bo przez klawiaturę oryginał by mi nie przeszedł - tego jestem pewna. Panna z granatowym pióropuszem na pustej głowie wtórowała idiocie w tanim garniturze, nie wykazując przy tym za grosz kobiecej wrażliwości i nie bacząc na to, że na stacji są również dwie starsze 'Panie Stacyjne". Pomyślałam sobie wtedy, że to upadek kompletny jest polskiego szkolnictwa wyższego, że takie małpy schodzą z drzew i zasiadają w lakierowanych, uczelnianych ławach, indeksami wymachując i hańbę ludziom na poziomie - "niestety" też po studiach - przynosząc. "Zobaczysz Kochanie, jeszcze przyjdzie czas, że proste chamy będą się doktoryzować" - wyjęczałam zbolała do Mojego J. i z ulgą zaległam na domowej sofie, przyrzekając sobie w duchu, że ludzi będę oglądać jak małpy w ZOO - przez szybę - najlepiej swojego samochodu.

środa, 22 lipca 2015

Świeży umysł

W szkole podstawowej byłam najszybsza w klasie na sto metrów. Biegałam jak afrykański sprinter, bo byłam bardzo szczupła i miałam niebotycznie długie nogi. Na dłuższych dystansach wymiękałam, bo wątłe ciało nie miało skąd pobrać energii. W wieku dziewiętnastu lat zostałam najmłodszą żoną Oficera Wojska Polskiego - z woli własnej i nieprzymuszonej to znaczy, że przyczyną ślubu nie był przystawiony pistolet do skroni czytaj: dorobiony, puchnący brzuch. Potem zostałam najmłodszym dyrektorem w nowoczesnym korpolandzie. W każdej z tych trzech sytuacji oglądałam się za siebie, bacząc uważnie, czy peleton już mnie dogania i czy młodsi nie depczą mi po piętach. Dziś nie jestem już najmłodsza i mam inne zmartwienie. Martwię się, by mój mózg nie stetryczał, nie spleśniał, nie zaczęło mu ubywać komórek  chęci, aktywności i rozwoju. Pamiętam czasy, gdy byłam nastolatką i miejsce taśm do magnetofonu szpulowego zastępowały kasety. Nie mogłam przemówić mojej Matce do rozumu, że kaseta to nie taśma i wciąż słyszałam "Weź te taśmy!", gdy kasetami zasłaniałam cały świat, z oknem na świat włącznie. Potem pokazało się wideo (nazywane przez większość widełem), a obsługa jego była dla starszeństwa czarną magią. Oczywiście nie muszę mówić, że płyta CD, która nie tylko pełniła funkcję zbiorczą dla wybranej muzyki, ale służyła również za ozdobny wisior na lusterku w samochodzie, przez długi czas nazywana była kasetą. Jeszcze tylko kwestia dwóch pilotów... który jest od telewizora, a który od wideło? Denerwowałam się strasznie, że "starszym ludziom", czytaj w wieku lat trzydziestu i pięciu,  w porywach do czterdziestu, nie chce się ruszyć głową i przyswoić, co jest do czego i jak się co nazywa. Bo ja przecież w mig chwytałam nowinki, wszystko umiałam podłączyć, włączyć, uruchomić. Dzisiaj mamy w domach cztery piloty, empetrójki, empeczwórki, rutery, ajpedy, ajpody, ajpady, ajfony, a ja mam jeszcze... gramofon do odtwarzania płyt winylowych (informacja dla Młodzieży na wypadek, gdyby nie kumała, co to gramofon i winyl). Przyznaję, jestem "starszym człowiekiem" i nie wiem czym "empe3" rożni się od empe 34", ipad od ipeda itd. Nie wiem czy to większy "grzech" nie odróżniać ich od siebie czy płyty od kasety. Świat zwariował i zapycha nam głowy coraz to nowymi wynalazkami, które mają jedną cechę - naśladują się i powielają, wykazując jedynie drobne różnice. Nie ogarniam tych wszystkich zabawek, ale nie to mnie martwi. Martwi mnie dlaczego tak się dzieje. Mam Kolegę starszego o piętnaście lat i On ogarnia wszystko, włącznie z ajchmurą i jej ajpojemnością.  Oczywiście trochę śmieszny jest w tym swoim obeznaniu i żałosny w jego okazywaniu niczym czterdziestolatka w kusej spódnicy ledwo przykrywającej nienajędrniejszy już tyłek. Ale podziwiam determinację. Trapi mnie jednak pytanie: czy mój umysł jest leniwy czy niewydolny? Czy może mam inne priorytety? Myślę przez kilka dni intensywnie i dochodzę do wniosku, że chociaż używam znikomego procenta mózgu  - jak zresztą większość gatunku potocznie zwanego "człowiek", to nie chce mi się zaśmiecać nawet tego marnego kawałka zwojów taką ilością zbędnych informacji. W ten sposób uspokojona, pocieszona i dumna z siebie, podchodzę do gramofonu i ładuję czarny krążek na kręcącą się platformę. Delikatnie ujmuję w palce ramię igły i widzę, że porwałam się z motyką na słońce, bo ręka tak mi drży, że nie jestem w stanie opuścić "wajchy" na płytę bez bolesnego zgrzytu i zarysowania. "Cóż, takie nerwowe czasy nastały, że tylko elastyczna płyta CD jest zdolna wytrzymać niecierpliwe obchodzenie się z nią jej właściciela." - myślę sobie i nieświadomie wywalam język na wierzch tak bardzo starając się, by nie uszkodzić płyty. Czym jest świeżość umysłu? Myślę, że bynajmniej nie biegłą znajomością rynku audio i video, ani rynku pralek czy detergentów. Świeżość umysłu to chęć do poznawania, otwartość na nowe, umiejętność omijania kolein myślowych, a tym samym twierdzeń typu: "żyję na tym świecie dłużej od ciebie to wiem lepiej", "nie będzie mi tu smark jeden mówił jak powinno być", "jestem doświadczonym kierowcą", "wiem tyle, że nie muszę już więcej wiedzieć" itd, Świeżość umysłu to także umiejętność komunikowania międzypokoleniowego, bez protekcjonalnego tonu lub - na drugim końcu kontinuum - mentalnej próby zbliżenia się do młodzieży, kiedy młodzieżą już się nie jest. Świeżość umysłu polega na tym, że wiesz, iż nawet od niemowlaka możesz się czegoś nauczyć - choćby szczerego uśmiechu i naturalnej radości życia.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Kwestia wyboru, rzecz charakteru


Kupuję pomidory. Podaję starszej kobiecie jedna po drugiej dorodne, czerwone kulki, a ta wkłada je w milczeniu do foliowego worka i bezskutecznie stara się powstrzymać kłopotliwe kasłanie. W końcu odruch staje się silniejszy i z jej piersi wydobywa się rzężący charkot. "Boże, czy pani jest chora?"  - pytam zszokowana wydobywającymi się z przekupki dźwiękami. "Niee, to fajki tylko." - pada odpowiedź. Nie mogę powstrzymać zdumienia i ciekawości, dlatego pytam dalej, między innymi ile tych fajek dziennie pochłania. Kobita pali paczuchę dziennie, a i czasem ta nie wystarcza. "Nie boi się pani o swoje zdrowie?" - niegrzecznie drążę temat i mimochodem wtłaczam się w rolę zafrasowanej kwoki. "Pani kochana, ja od czterdziestu i pięciu lat palę i nie przestanę. Zresztą o co mam się bać...dzieci duże, wnuki odchowane, a i tak piach mnie czeka i tak".  "No tak, jej wybór" - myślę sobie i uważam temat za zamknięty, bo argumenty są nie do zbicia.
Lubię dokumentalne filmy i gadanie starszych ludzi, więc o Danucie Szaflarskiej oglądałam razu pewnego opowieść, która  - pomimo braku wpływu na to, że wojna ją zastała i prawie zmiotła z tego świata - przetrwała. Bo bardzo chciała. Patrzę na twarz stulatki i widzę jasność, radość, spokój i pogodę ducha. Przetrwała, bo się uparła, a los jej trochę w tym pomógł. Druga Babciusia stuletnia, zapytana jakim cudem trzyma się w takiej kondycji i zdrowiu, odpowiada, że dwie wojny przeżyła, mąż na drugiej zawinął się do nieba, a ona prawie z tuzinem dziatwy poradzić sobie musiała i na boso, przez las jedenaście kilometrów w jedną stronę tylko, do pracy dzień w dzień zasuwała. Żadne zasrane Endomondo nie udźwignęłoby takich "prędkości" - tego jestem pewna, wszak stworzone jest dla brandzlujących się swoim jestestwem ludzi bez zajęcia, którzy z portalu sportowego, kryptorandkowy sobie zrobili i czują się o niebo lepsi od tych, co lajkują bzdety na fejsbuku. Motywują się nawzajem ochami i echami na każde przebyte pięćdziesiąt metrów, jakby idąc do warzywniaka osimiotysięcznik zdobywali. Dzisiaj już "nikt" nie biega dla siebie, biega, by wszyscy widzieli i chwalili. Biega "na głos" i wszem i wobec, za to po cichu parkuje prawie w sklepie i jeździ windą "na pierwsze". Naturalnie ukrywa to, bo przecież za to nie ma"lajków" na endo. Pisałam kiedyś o wolnej woli, dziś piszę o wolnym wyborze. Może i argumentacja straganiarki jest niedorzeczna, może i sprzeczna z modą na zdrowie i bycie "fit", ale jest szczera i prawdziwa. Niekonformistyczna postawa tej kobiety zaimponowała mi i nie potrzebuję dłuższej rozmowy, by uwierzyć, że ona naprawdę tak myśli. Zastępy zaś endomondowych owiec, uzależnionych od GPS-u jak bywalec kasyna od hazardu, czy alkoholik od flaszki, irytują mnie, bo udają, że robią to dla sportu czytaj dla siebie, a tak naprawdę robią to dla ogólnopolskiej przyjemności płynącej ze zbiorowego lizania się po fiutach.

czwartek, 9 lipca 2015

WIĘCEJ

nie chcę byś czytał moje wiersze
nie chcę byś wiedział o mnie więcej
nie chcę byś drwił potem, szydził i żartował
nie chcę byś mnie sarkazmem gasił i katował
nie chcę być w Tobie zadurzona bezmyślnie
nie chcę byś mnie ranił specjalnie, rozmyślnie
chcę uczuć  dobrych i wyrozumiałości
chcę w oku błysku, komplementarności
chcę ciał zjednoczenia, myśli pojednania
chcę w dzień uśmiechów i w nocy kochania
chcę tego wszystkiego... być może to wiele
chcę tego, choć nie przysięgałeś mi raju w kościele
chcę więcej i więcej - być może zbyt dużo, lecz to z Tobą właśnie
chcę twarz w słońcu ogrzewać i w Tobie chować się przed zimnem i burzą

wtorek, 7 lipca 2015

NIE.


Człowiek powinien myśleć pozytywnie, wizualizować się sukcesywnie i mantrować aktywnie. Dobre myślenie przynosi podobno dobre zdarzenie. Mądre książki mówią, że należy wyrzucić ze swojego słownika słowo "nie". Żeby to było jeszcze takie proste... Jak żyć bez "nie"? Bezspornie, będąc "na tak' i widząc szklankę do połowy pełną, nie zaś w połowie pustą jest lepiej, bo jest łatwiej. Człowiek uśmiechnięty jest szczęśliwszy, ale musi być spełniony jeden warunek: człowiek ma być uśmiechnięty sam z siebie, od wewnątrz, naturalnie, a nie dlatego, że naczytał się OSHO czy innych pierdół i zmusza się do tego jak do defekacji przy zaburzeniach jelitowych. Oczywiście staram się myśleć pozytywnie każdego dnia, wyobrażać sobie, że jestem zdrową, piękną, z wzajemnością kochaną i majętną kobietą, ale jak tu się uśmiechać i mieć dobre myśli, gdy palec przybity gwoździem do deski, ogranicza pole manewru, a i bez deski ruszyć się nie można, bo boli jeszcze bardziej niż, gdy się nie ruszasz? Dzisiaj z premedytacją jestem "na NIE". Każdego dnia staram się być opanowana, wyważona, poukładana i rozsądna. Znoszę cierpliwie rozwydrzenie, kaprysy, tupanie nogą i wrzaski otoczenia, tłumaczę sobie, że kretynizmy są niegroźne i, że problemy trzeba postrzegać jako zadania, a zadania brać odrobinę z przymrużeniem oka lecz wciąż podchodzić do nich odpowiedzialnie. Nie lecę przez życie "na lajcie", nie zamiatam pod dywan spraw trudnych lecz - nawet, gdy się boję - zasłaniam oczy i skaczę na głęboką wodę. Staram się być dobra i tolerancyjna, bo tak chcę. Czasami mam ochotę wrzeszczeć i walnąć pięścią w stół, ale staram się być powściągliwa, więc tego nie robię. Najwyżej zabieram się i idę " w pizdu", a i nawet to ostatnio ograniczyłam do zera. W efekcie chronicznego tłumienia wkurwienia, mam męczące napady tężyczki, spacer mnie nie cieszy i nie odpręża,  kawa nie stawia na nogi, za to notorycznie miewam koszmary, łażę w nocy po domu i balkonie, tłukę się jak ćma od ściany do ściany, popalam jednego, dwa, albo trzy, popijam lampkę dziennie albo dwie i może trzy "niegroźnego alkoholu", a potem chodzę w dzień nieprzytomna z niedospania i wyczerpania duchowego. Dlatego odpuszczam sobie dzisiaj pozytywne myślenie i pozwalam organizmowi na bycie "na NIE". Nie chce mi się w związku z tym dzisiaj: uśmiechać dyplomatycznie, katować fizycznie, słuchać farmazonów, być uprzejma i miła, do rany przyłóż, wyrozumiała i wspaniała, ładna i pachnąca, optymizmem buchająca, układna i niekonfliktowa, koleżeńska i morowa. Nie ugotuje obiadu, nie będę czekać z utęsknieniem, nie będę "przełykać gula", zamiast wywalić kawę na ławę, nie będę się starać, nie zrobię nic kosztem swojego dobrego samopoczucia, nie posprzątam, nie popływam, nie poćwiczę. TAK! Będę dzisiaj NA NIE.