Deszcz złapał mnie na rowerze, w drodze do domu. Na trasie Mc Donald's stoi, wiec wpadam na lody i kawę. Poczekam, aż przestanie padać, ale przecież bezczynnie czekać nie będę. Wyciągam laptopa ze zbyt małej torby, za to bardzo pojemnej i postanawiam napisać do Was coś. Mam ochotę na wątek optymistyczny, ale ten deszcz, ten brak entuzjazmu na twarzach współkawowiczów i ochota mi jakoś przechodzi, więc może opowiem o ostatniej sobocie... Postanowiłam się zrelaksować, robić nic i nie dotykać roweru, bo roweru mam ostatnio powyżej uszu. Mój narzeczony - Facet zajeżdżony totalnie przez cztery kółka, potrzebował jednak odreagowania, więc milczącą zgodę na rower wyraziłam. Nie wiem jak inni cykliści widzą temat, ale ja w upale i tłumie weekendowym na dwóch kółkach nie czuję się za dobrze, dlatego po kilku minutach "relaksacyjnej" wycieczki miałam już mocno podniesione ciśnienie. To był jednak dopiero początek. Oglądaliście może film "Dzikie historie"? Pięć zaskakujących opowiastek o nie mniej zaskakujących zakończeniach, dyktujących o tym, jak człowiek może się diametralnie zmieniać pod wpływem emocji. Film świetny - szacowny Pedro Almodovar dał czadu, ale zapewniam Was, ze Polak też potrafi. W ulubionej "restaurancji" naszej, nieprzesadnie wcale wykwintnej postanowiliśmy zwilżyć gardło. Dosiadamy się do znanych nam i nawet lubianych znajomych, aż tu nagle dziewczę młode, zwykłe w swojej świeżości (żeby nie powiedzieć pospolite), żadnym osiągiem specjalnym jeszcze nieskalane, plebsem zaczyna dużo starszego od siebie człowieka tytułować, w oczy prosto mu patrząc. Zatyka mnie i z wrażenia nawet w obronie "słabszego" stanąć nie mogę, bo nie spodziewałam się takiej nonszalancji u tak młodej i - było nie było wykształconej - osoby. Jestem zniesmaczona i zszokowana, ale wytrzymuję, wyrażając jedynie dezaprobatę do ucha Mojego Ukochanego. Jedziemy dalej, obijając się o tłumy tutejszych i przyjezdnych, a szukających w Rynku nie wiadomo czego. Kolację postanawiamy zjeść, gdy słońce kładzie się spać, dlatego w "Greckiej" przysiadamy na ogródku. Chwilę później do stolika obok przykuśtykuje młoda dziewczyna ze złamaną nogą, toteż Mój Facet rzuca się na pomoc jak na dżentelmena przedwojennego przystało, krzesło jej odsuwa i pomaga się nań zadekować. Za minut kilka do wspomnianej dziewczyny dołącza bałwan nieziemski i jest tak uciążliwy w swojej głośnej mądrości i pozyskiwaniu uwagi otoczenia i tak cały w pretensjach, że czuję iż zaraz zwariuję. Agresja we mnie narasta do tego stopnia, że jestem gotowa wstać i wysypać gościowi frytki na głowę. Wytrzymuję jednak do końca i z ulgą wsiadam na rower, ciesząc się na ostatnie dwadzieścia minut jazdy do domu i koniec atrakcji. Po drodze trzeba jednak wstąpić jeszcze na stację benzynową... Podjeżdżamy, drzwi się nie otwierają, za to w środku widać gestykulujących żywo ludzi. Jest północ, więc zakładamy, że jakaś zmiana dyżurów lub coś takiego, ale nie... drzwi rozsuwają się w końcu i zostajemy przymusowymi świadkami dzikiej awantury stacyjnej. Klient "bizmesmen" lat może maksymalnie trzydzieści, w ekskluzywnym garniturze prosto z hali Tesco i butach z tej samej, wysublimowanej linii i - jak sam deklaruje - "po medycynie", lży okrutnie pracownika stacji. Zakładam, że o coś poszło, ktoś nie miał racji, komuś pościły nerwy, ale takiej łaciny i konstrukcji z wulgaryzmów to ja nie słyszałam jak żyję i chyba na żadnym uniwersytecie nie uczą takiego władania językiem ojczystym. "Pan Wykształcony" szydził z pochodzenia, wykształcenia i miejsca pracy "Stacyjnego", opowiadał co może mu włożyć do ust, co ten może mu zrobić i czym się zakrztusić oraz uświadamiał mu, że "Stacyjny" zębów kompletu nie posiada, bo jest takim zerem, że go na zęby nie stać i, że zdechnie tankując paliwo i wydając hot dogi. Przytaczam oczywiście ów monolog w wersji "light", bo przez klawiaturę oryginał by mi nie przeszedł - tego jestem pewna. Panna z granatowym pióropuszem na pustej głowie wtórowała idiocie w tanim garniturze, nie wykazując przy tym za grosz kobiecej wrażliwości i nie bacząc na to, że na stacji są również dwie starsze 'Panie Stacyjne". Pomyślałam sobie wtedy, że to upadek kompletny jest polskiego szkolnictwa wyższego, że takie małpy schodzą z drzew i zasiadają w lakierowanych, uczelnianych ławach, indeksami wymachując i hańbę ludziom na poziomie - "niestety" też po studiach - przynosząc. "Zobaczysz Kochanie, jeszcze przyjdzie czas, że proste chamy będą się doktoryzować" - wyjęczałam zbolała do Mojego J. i z ulgą zaległam na domowej sofie, przyrzekając sobie w duchu, że ludzi będę oglądać jak małpy w ZOO - przez szybę - najlepiej swojego samochodu.
Jakiś tydzień temu miałem okazję wracać z Wrocławia trasą na północ. Jakoś w połowie drogi potrzebowałem zatankować. Szukałem stacji Orlenu z racji, że mają w miarę przyzwoitą kawę. Po kilkunastu kilometrach stacja wyłoniła się na drodze. Podjechałem, zalałem bak po korek i udałem się do kasy. Poprosiłem o fakturę za paliwo, dużą kawę latte i kanapkę. W międzyczasie prowadziłem przydługawą rozmowę telefoniczną. Czas mi płynął na tłumaczeniu klientowi jednego zagadnienia. Co chwilę patrzyłem za siebie. Formowała się kolejka w kształcie litery S. Ludzie wzdychali. Patrzyli na mnie z wrogim spojrzeniem. Pani potrzebowała 20 minut na wypisanie faktury i wręczenie mi 2 kart, jednej dla firm, drugiej ich programu partnerskiego. Na koniec zapytałem po co mi one? Odpowiedź brzmiała "no bo się przydadzą".
OdpowiedzUsuń