Człowiek powinien myśleć pozytywnie, wizualizować się sukcesywnie i mantrować aktywnie. Dobre myślenie przynosi podobno dobre zdarzenie. Mądre książki mówią, że należy wyrzucić ze swojego słownika słowo "nie". Żeby to było jeszcze takie proste... Jak żyć bez "nie"? Bezspornie, będąc "na tak' i widząc szklankę do połowy pełną, nie zaś w połowie pustą jest lepiej, bo jest łatwiej. Człowiek uśmiechnięty jest szczęśliwszy, ale musi być spełniony jeden warunek: człowiek ma być uśmiechnięty sam z siebie, od wewnątrz, naturalnie, a nie dlatego, że naczytał się OSHO czy innych pierdół i zmusza się do tego jak do defekacji przy zaburzeniach jelitowych. Oczywiście staram się myśleć pozytywnie każdego dnia, wyobrażać sobie, że jestem zdrową, piękną, z wzajemnością kochaną i majętną kobietą, ale jak tu się uśmiechać i mieć dobre myśli, gdy palec przybity gwoździem do deski, ogranicza pole manewru, a i bez deski ruszyć się nie można, bo boli jeszcze bardziej niż, gdy się nie ruszasz? Dzisiaj z premedytacją jestem "na NIE". Każdego dnia staram się być opanowana, wyważona, poukładana i rozsądna. Znoszę cierpliwie rozwydrzenie, kaprysy, tupanie nogą i wrzaski otoczenia, tłumaczę sobie, że kretynizmy są niegroźne i, że problemy trzeba postrzegać jako zadania, a zadania brać odrobinę z przymrużeniem oka lecz wciąż podchodzić do nich odpowiedzialnie. Nie lecę przez życie "na lajcie", nie zamiatam pod dywan spraw trudnych lecz - nawet, gdy się boję - zasłaniam oczy i skaczę na głęboką wodę. Staram się być dobra i tolerancyjna, bo tak chcę. Czasami mam ochotę wrzeszczeć i walnąć pięścią w stół, ale staram się być powściągliwa, więc tego nie robię. Najwyżej zabieram się i idę " w pizdu", a i nawet to ostatnio ograniczyłam do zera. W efekcie chronicznego tłumienia wkurwienia, mam męczące napady tężyczki, spacer mnie nie cieszy i nie odpręża, kawa nie stawia na nogi, za to notorycznie miewam koszmary, łażę w nocy po domu i balkonie, tłukę się jak ćma od ściany do ściany, popalam jednego, dwa, albo trzy, popijam lampkę dziennie albo dwie i może trzy "niegroźnego alkoholu", a potem chodzę w dzień nieprzytomna z niedospania i wyczerpania duchowego. Dlatego odpuszczam sobie dzisiaj pozytywne myślenie i pozwalam organizmowi na bycie "na NIE". Nie chce mi się w związku z tym dzisiaj: uśmiechać dyplomatycznie, katować fizycznie, słuchać farmazonów, być uprzejma i miła, do rany przyłóż, wyrozumiała i wspaniała, ładna i pachnąca, optymizmem buchająca, układna i niekonfliktowa, koleżeńska i morowa. Nie ugotuje obiadu, nie będę czekać z utęsknieniem, nie będę "przełykać gula", zamiast wywalić kawę na ławę, nie będę się starać, nie zrobię nic kosztem swojego dobrego samopoczucia, nie posprzątam, nie popływam, nie poćwiczę. TAK! Będę dzisiaj NA NIE.
Przez wiele lat skupiałem się na tym aby być dobrym, najlepszy, jednym z najlepszych. Karierę rozpocząłem dość wcześnie. Wydawało mi się to koniecznością w pogibanych czasach w jakich przyszło nam funkcjonować. Pracoholizm opanował wiele dziedzin mojego życia. Właściwie moim jedynym hobby było spanie, oglądanie filmów, płytkie rozmowy ze znajomymi. Jakoś tak się złożyło, że poznałem "ciekawych" ludzi. Byliśmy nawet wspólnikami przez kilka lat. Jeden wpajał, że "trzeba wychodzić poza swoją strefę komfortu", drugi, że "trzeba planować i robić dobrą robotę". Współpracę zakończyliśmy bo ani jeden, ani drugi nie potrafił niczego sprzedać. Jak dostał numer telefonu do klienta to nie potrafił wyjść ze swojej strefy komfortu i musiał odwiedzać toaletę po kilka razy przekładając rozmowę na bliżej nieokreślone "jutro". Drugi na spotkaniu z klientem chciał zawsze dominować, uczyć ludzi o swoich prawdach. Obaj skończyli jako konsultanci bo do prowadzenia biznesu się nie nadają. Po tych wydarzeniach postanowiłem żyć jak biały człowiek. Książki korporacyjnych guru sprzedałem, rozdałem po znajomych, a część wywaliłem. Uśmiech powoli wraca, podobnie jak zadowolenie z życia.
OdpowiedzUsuń