poniedziałek, 27 stycznia 2014

Płonąca żagiew zawiści w dupie polskiego obywatela kontra "owsiakowanie"

Owsiak. Czy ktoś w tym kraju przepełnionym miłosierdziem i umiłowaniem bliźniego nie wie kto to Owsiak? Oczywiście, że wszyscy wiedzą. Owsiak to taki Gościu, który potrafi zajść nieźle za skórę  najbardziej zagorzałym wyznawcom Jezusa Chrystusa, pozostającym w pewnym związku z pewną frakcją polityczną, charakteryzującą się umiłowaniem inwigilacji, ścigania niesprawiedliwości, rozdrapywania przeszłości i egzekwowaniem prawości w narodzie. Tym, którzy mają niepohamowaną potrzebę dopieprzania się do wszystkich i wszystkiego - naturalnie - ruchy Owsiaka też się nie podobają. Mam wrażenie, że "wierni swojej jedynej i słusznej religii" to w rezultacie potomkowie bezrefleksyjnych pogan, którzy - za czasów rzymskich - co słabsze jednostki po prostu zrzucali ze skały i było "po zawodach" - znaczy się po kłopocie. Co ma Owsiak z tym wspólnego?  Ze zrzucaniem  z klifu "trefnych niemowlaków" oraz starców - nic zupełnie. Owsiak postanowił pomóc "słabiakom" przeżyć i wyrosnąć na wartościowych ludzi, a seniorom godnie dożyć w chorobie lecz bez bólu możliwie. I tu zaczynają się problemy, bo w "katolandzie" nie wolno bliźniemu pomagać przeżyć i dożyć. Bo to nieetyczne jest i patologiczne. Bo państwo nieudolne i niewydolne powinno pomagać, a jak państwo nie może to niech sobie padają jak kawki "niewydarzone" i niedołężne jednostki. Kto to widział żebrać na ulicach od niewinnych ludzi?! Szczytem perwersji jest nawoływanie przez pewnego oszołoma, by ludziska "na Owsiaka" nie dawali, ale jemu w wymianie krwi przez chorobę żartej i popsutej pomagali. Biedny ów człowiek, bo widać, że rak mu się nie tylko do krwi dobrał, ale również do mózgu i słowo daję, żebym nawet miała całą cysternę swojej wspaniałej, uniwersalnej "O RH minus", nie oddałabym takiej gnidzie ani kropli. I mogę to bez wstydu powiedzieć, bo ja pod żadną wiarą się nie podpisuję, a - jak wiadomo - poganinowi wolno więcej. Nie wiem co w polskim motłochu siedzi, że jeden drugiemu - jakby mógł - zajrzałby wszędzie od garażu począwszy na kołdrze skończywszy. Zamiast - jeśli nie pomagać to chociaż nie przeszkadzać i się cieszyć, że dzieje się coś BEZSPORNIE POZYTYWNEGO, że "dzidziusie" mogą przeżyć, a "dziadziusie" dalej żyć, to dziadownia czepia się jak nie fundacji, to znowu (hehehe lecz z całym szacunkiem dla Dżordża O.) "apartamentu". I się potem biedny Dżordż tłumaczy i chatkę mizerną jak na "apartmę" w internecie pokazuje i udowadniać musi, że nie jest wielbłądem, zamiast robotą właściwą się zająć.
Smutek mnie ogarnia, gdy widzę jak żagiew zawiścią do czerwoności rozpalona w dupie narodu płonie, jak się ludzie karmią bezzasadną niechęcią do wszelkiej inwencji, jak zazdroszczą wszystkiego i czegokolwiek, jak jadowicie krytykują i jak na obcego człowieka plują i jak rak zawiści toczy mózgi i serca, wyzuwając je z empatii, szacunku i współczucia dla drugiego człowieka. Trzymam kciuki za nas - "Tych po jasnej stronie mocy", a dla emocjonalnych degeneratów mam jedno przesłanie: "Co rzucisz za siebie, przed sobą znajdziesz." - pamiętajcie o tym, gdy znów przyjdzie wam do głowy podnieść rękę na to, co dobre.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Gdy włos dęba staje

Jadę z dziećmi na wakacje. Ruszamy autem, jednak w pewnej chwili droga staje się jakaś niewyraźna. Wysiadamy więc i czuję pod stopami falowanie. Spoglądam po nogi i widzę, że czerń drogi jest w rzeczywistości brązem i składa się z desek, które pod ciężarem naszych nóg wyginają się i separują, odsłaniając czarną otchłań majaczącą pod spodem. Rozglądam się nerwowo i próbuję skupić trójkę swoich dzieci blisko siebie. Nie mogą jednak do mnie dotrzeć, bo deski rozjeżdżają im się pod nogami. Próbujemy uciekać w poszukiwaniu stabilnego gruntu. Przemieszczamy się chaotycznie i jakby w dół. Robi się coraz chłodniej i coraz mroczniej. Docieram do kilku par drzwi z mlecznym szkłem. Staję przed nimi i nie mogę zdecydować czy i które otworzyć, czy może po prostu uciekać z powrotem.  Nie widzę dzieciaków. Uchylam prawe i widzę salę jakby operacyjną, jakby jednak inną. Wchodzę do środka i strasznie się boję. Pomieszczenie to łączy się z drugim, ma w oknach zielone, pionowe żaluzje i jest w swojej sterylności puste i odpychające. Idę dalej i wciąż mam wrażenie, że kieruję się w  dół. Nerwowo rozglądam się dookoła, aż spostrzegam, że stoję z obcymi ludźmi na zamkniętym boisku, otoczonym szarym murem i niezliczoną ilością segmentów drutu kolczastego. Wśród garstki ludzi znowu widzę swoje dzieciaki. Jestem przerażona, ale obecność dzieci przynosi mi ulgę. Wszyscy rzucamy się na drut kolczasty. O dziwo - nie rani. Pokonujemy przeszkodę bardzo długo i mozolnie, robiąc wielkie kroki, by się nie pokaleczyć. Przed nami szary mur z poprzeczną dziurą o kształcie znaku "plus nieskończoność". Nawet dziecko się nie przeciśnie. Zaczynam w niego walić wiertarką, którą ukradłam na tej niby budowie. Ze zdumieniem stwierdzam, że gruba ściana nie stawia wielkiego oporu i kruszeje, dużymi blokami opadając gdzieś w dół po drugiej stronie. Wreszcie otwór jest na tyle duży, że można przezeń swobodnie przejść. Najpierw jednak zaglądam do niego, a moim oczom ukazuje się piękne, bezkresne morze, złota plaża, słońce i beztroscy, śmiejący się głośno ludzie. Budzę się. Jest dziesiąta dziesięć. Plecy mam mokre, oczy wilgotne, oddech szarpany i nieprzytomne spojrzenie. Już wiem, że nie chodzę po żadnych chybotliwych deskach, nie błądzę po strasznych korytarzach i nie skaczę przez drut kolczasty, a dzieci są już od kilku godzin bezpiecznie w szkole. Z trudem próbuję to sobie uświadomić. Dzwonię na pierwszy numer, który wyświetlił mi się w telefonie. Dzięki Bogu to "Swój". Nikt inny nie zrozumiałby o czym mówi o dziesiątej rano jakaś rozedrgana - i pewnie pijana - wariatka. Niech ktoś do mnie mówi, bo nie wierzę, że to mi się tylko śniło i, że jestem bezpieczna. Mogłam obudzić się wcześniej, bo czułam, że to już tylko poranny półsen, ale nie chciałam. Musiałam dokończyć ten horror, będąc tam do końca. Musiałam zobaczyć jak to się skończy. Głos w słuchawce jest cierpliwy, radzi bym spróbowała się uśmiechać przez kilka minut to mi przejdzie. Idę za radą, ale zupełnie mi to nie wychodzi, bo nastał nowy dzień i... znów będę skakać przez druty kolczaste... 

piątek, 17 stycznia 2014

Escape

puste serce
pusta głowa
resztki czucia
ciało chowa
rzęsa w oku
mękę skrywa
gdy na lico
kropla spływa
słona kropla
w kropli drżenie
w drżeniu skryte
me wspomnienie
o wiośnie z Tobą
i o jesieni
o lęku o to
że się zamieni
radość ze smutkiem
o w lampce
na plaży winie
i o tym
że jeśli
tamto minęło
to i to w końcu
minie

http://www.youtube.com/watch?v=RhC3g6Za6cA

środa, 15 stycznia 2014

Homo erectus w kulturze europejskiej - Sylwester w Rzymie part 3 and last

Długo zastanawiałam się czy napisać "Sylwester w Rzymie part 3" i finalnie doszłam do wniosku, że skoro już dotarłam do serca pradawnej cywilizacji, a  - co lepsze - miałam okazję stanąć oko w oko z jej przedstawicielem, trzeba o tym zagrzmieć! "Homo erectus to prymitywny, kopalny gatunek człowieka" - cytując za Wikipedią i jak się okazuje, to nie tylko gatunek niewymarły, ale mający się współcześnie całkiem dobrze. Dobrze ubrany, wiedzący, że jak buty wygodne to z Ecco, jak sweterek to od T. Hilfiger'a, wypachniony i - gdy chce - zgrabnie posługujący się poprawną polszczyzną, w istocie swej niezłożonej jest prymitywem, pod pomnikiem na skwerze otwierającym butlę z piwem kapsel o kapsel, niezamykającym drzwi od toalety, gdy z niej korzysta, a także i bardzo między innymi - wszem i wobec obwieszczającym otoczeniu, że "za potrzebą" właśnie zamierza się udać.
Homo erectus po długim dniu, w hotelowym holu stopę swą z buta wydobywa i skarpetę ściągnąwszy, piętę jakby za pomocą hebla pielęgnowaną wszystkim prezentuje. Homo erectus rąk szarych od brudu nie myje praktycznie wcale, lecz dziwić się temu nie należy, bo od kąpieli regularnej również konsekwentnie stroni, zaś gdy ledwo ranne wstaną zorze, on już w gościnności swej lufę Finlandii kamratom proponuje i błądząc w pijackim zamroczeniu po zagrodzie pyta zebranych: "Gdzie stoją moje wizytowe skarpety?" Homo erectus jest jednak bystry i odważny, co oznacza, że nie tylko ogniem umie się posługiwać, ale także proste metody prowadzenia dyskursu politycznego nie są mu obce. Nie boi się o trzeciej nad ranem atakować zmęczonego zabawą kompana z fotela autokarowego, edukując go, że jest jedynie gońcem swoich przełożonych, którzy z kolei są na posyłkach "tych złodziei trzymających władzę" i żeby się opamiętał, bo "tu chodzi tylko o kasę". Homo erectus cechuje się pojemnością puszki mózgowej nie przekraczającą jednego litra i brzuchem o pojemności około litrów dwudziestu - tyle złotego płynu przyswajanego w ciągu doby zdążyłam okiem zarejestrować.
Istota tak nieskomplikowana w swojej konstrukcji jest święcie przekonana, że działa na kobiety oszałamiająco, że przemowa o przeczytanych pozycjach księgarskich i odwiedzonych Hondą Gold Wing dzikich jak on sam zakątkach, wydobędzie z niewiasty pożądanie i nieodpartą chęć założenia z nim stada. W rezultacie niewiasty uciekają z przerażeniem w oczach, porzucając fantazje o przestronnej jaskini, wspólnych polowaniach na antylopy, ognisku domowym i maczudze na wyłączność. Tym samym Homo erectus jest nieszczęśliwy i zagubiony,co stara się ukryć pod grubą warstwa agresji, gdy ktoś lub coś mu się sprzeciwia.
A sprzeciwia mu się wszystko - z losem włącznie. 

piątek, 10 stycznia 2014

Sylwester w Rzymie - part 2 czyli NIE przeminęło z wiatrem

Godzina 2.45 a.m. Przystanek autobusowy. Nasza narodowa grupa oczekuje na autokar, który ma nas zawieźć do hotelu po ponad dwudziestogodzinnej hulance po Rzymie. Spglądam ciekawie na ekscentryczną, starszą damę w dżinsowej sukience do ziemi, na dole wykończonej futrem z jakiegoś - świętej pamięci -  nieszczęsnego zwierza. Przy niej niezwykle dostojny, szarmancki do bólu i niezwykle rześki "Dziadziuś". Dama patrzy na mnie nieustająco i przenikliwie, po czym zapytuje skąd jestem w tej naszej Polsce. Dziadziuś strofuje ją czule: "Natalie nie przeszkadzaj pani." Reaguję ciepłym uśmiechem i odpowiadam, że to dla mnie czysta przyjemność, po czym odwdzięczam się pytaniem: "Proszę mi zdradzić sekret, jak Państwo to zrobili, że tyle lat wytrwaliście razem w małżeństwie?". Szybko okazuje się, że jestem zaściankowym głąbem z mózgiem przeładowanym stereotypem i z wąskim światopoglądem, bo oto mam zaszczyt rozmawiać z panem profesorem lat osiemdziesiąt i pięć oraz Panią Profesor lat siedemdziesiąt, która informuje mnie, że oni nie są małżeństwem, znają się trzy lata i Pan Profesor jest jej chłopakiem. Wkładam język między zęby i mocno przygryzam po to, by mi żuchwa nie opadła. Potem dowiaduję się, że Pani Profesor Natalie poznała Pana Profesora na międzynarodowym zjeździe profesorów i, że ona jest w tej grupie najmłodsza, bo większość z nich ma po lat dziewięćdziesiąt, a najstarsza mądra głowa ma wiosen sto i siedem, dlatego wszyscy do Profesor Natalie mówią "dziecko". Patrząc na tę parę, czuję bezmiar podziwu i ogarniającego mnie wzruszenia. Przez prawie dobę niezmordowani, eleganccy, uprzejmi, uśmiechnięci, radośni i niestrudzeni, adorujący się w sposób niezwykły starsi ludzie bawią się w mieście niczym spuszczeni z rodzicielskiej smyczy nastolatkowie lecz tacy o najwyższej, możliwej kulturze. Stereotypem znów się posługując, należy zauważyć, że powinni oni siedzieć w rozdeptanych kapciach przed telewizorem marki rubin, moczyć suchary w szklance z letnią herbatą i nie móc na siebie patrzeć. Tymczasem są jak... dzieci. Ale przecież  - jak to zasadnie zauważyła profesor lat sto i siedem - to przecież jeszcze dzieci... 

środa, 8 stycznia 2014

Takie buty


Kolega Zenek postanowił - w ramach oszczędności i prozdrowotności - przerzucić się z komunikacji miejskiej oraz samochodu na tryb przemieszczania się pieszy. Tym samym na paliwo, bilety, a nawet karnet na siłownię nie wydaje, za to chudnie w oczach. Okazuje się, że przemierzając dziennie około 20 km spala się mimochodem około 3000 kalorii. Świetna sprawa jest to, ale jest jednak jedno "ale". Kolega Zenek zakupił buty sobie nowe, zimowe w sklepie o dumnie brzmiącej i wszystkim znanej nazwie "Ryłko". Po dwóch miesiącach chodzenia, obcas w jednym bucie nie wytrzymał presji i pękł na pół, uniemożliwiając dalsze użytkowanie. Oczywiście Zenek reklamację złożył, odczekał niecierpliwie dwa tygodnie i otrzymał odmowę z następującym uzasadnieniem: "obuwie nosi oznaki nadmiernego zużycia". Prosto licząc, w ciągu dwóch miesięcy Kolega Zenek zrobił w zimowych trepach osiemset kilometrów - po pięć dni roboczych w tygodniu licząc. Przyjmując, że mógł zdarzyć mu się dzień gdzie zrobił ich tylko osiem, okazuje się, że szmelc od Ryłko nadaje się jedynie do jeżdżenia, zatem na opakowaniu winna być zamieszczona informacja: "buty nie do chodzenia". I dziwić się, że w narodzie sadło coraz szerszym strumieniem płynie, skoro  - od żarcia niezdrowego począwszy, a na  producentach butów skończywszy - wszyscy zachęcają do pędzenia marnego, niezdrowego i leniwego żywota...

piątek, 3 stycznia 2014

Sylwester w Rzymie -part 1 (czyli "Dziś prawdziwych Wieśniaków już nie ma c.d.)

Trzy dni "na wygnaniu" wraz ze zorganizowaną wycieczką z Polski przysporzyły mi wielu nowych doświadczeń. Dziś tylko jedna historyjka, która pozwoli zrozumieć, że Polak w wielkim świecie nie tylko przez pryzmat bladej nóżyny w sandał zapakowanej, jako przybysz z trzeciego świata postrzegany jest... wszak repertuar jego "polskości" jest nieograniczony.
Zachodzimy - tak zwaną polonijną grupą - do ogródka jednej z włoskich knajpek w samym sercu Rzymu. Wraz z kilkoma innymi osobami zamawiam piwo. Kolega z grupy od razu zauważa: "Na jaką cholerę ty tu piwo zamawiasz, przecież zapłacisz dziesięć ojrasów, a w sklepie za to samo tylko trzy". Ignoruję ignoranta, bo przecież ja posiedzieć tu przyszłam, na świat inny popatrzeć, z ludźmi porozmawiać, kulturę powąchać, a nie po to, by gębę w morzu taniego piwa moczyć. Nie mówię jednak nic, bo i po co.
Po chwili "Bystry" zauważa sklep po drugiej stronie uliczki i czem prędzej udaje się w jego kierunku. Wnet powraca z pobrzekującą torbą foliową, i prośbę nietypową tonem rozkazującym mi komunikuje: "Weź ty no wypij szybciej to piwo, to ja se naleje do twojego kufla, a co bede przepłacał". Uszom swoim nie dowierzam, ale karnie dopijam i pozwalam przejąć swój kufel.
"Bystry" bezceremonialnie otwiera pod stołem butlę z trunkiem o pojemności 0,6 l metodą "kapsel o kapsel" i nalewa sobie spod obrusa do mojego szkła. Czynność tę powtarza trzy razy, wielce będąc ze swej przebiegłości zadowolonym. Rozglądam się po towarzyszach w poszukiwaniu dezaprobaty na ich twarzach, ale oto rodacy ze stolika obok, do kafejkowych szklanek po drinkach polewają żywą, białą, wysokoprocentową, bezcłową "wodę życia" - również spod blatu i z torby foliowej. O dziwo, w ten sylwestrowy wieczór kelnerka pozostając w stanie lekkiej nieważkości, nie widzi tych ablucji, ale - chyba intuicyjnie - liczy jedno piwo "za dużo", co oczywiście nie zostaje jej odpuszczone, a sprawiedliwość jest bezzwłocznie wyegzekwowana. "Bystry" okazuje się być ekspertem w wielu dziedzinach i - pomimo, że na co dzień grzebie pod maską samochodów ciężarowych - ekonomem rzutkim się być okazuje. Żenadę w atut przekuwa i stwierdza, że oto Polak wspiera włoską gospodarkę, bo i knajpie i sklepikarzowi zarobić daje, wszak nie kradnie, jeno zysk pomiędzy braci przedsiębiorców równo dzieli. Ot  - cała nasza swojska ekonomia!