Jadę z dziećmi na wakacje. Ruszamy autem, jednak w pewnej chwili droga staje się jakaś niewyraźna. Wysiadamy więc i czuję pod stopami falowanie. Spoglądam po nogi i widzę, że czerń drogi jest w rzeczywistości brązem i składa się z desek, które pod ciężarem naszych nóg wyginają się i separują, odsłaniając czarną otchłań majaczącą pod spodem. Rozglądam się nerwowo i próbuję skupić trójkę swoich dzieci blisko siebie. Nie mogą jednak do mnie dotrzeć, bo deski rozjeżdżają im się pod nogami. Próbujemy uciekać w poszukiwaniu stabilnego gruntu. Przemieszczamy się chaotycznie i jakby w dół. Robi się coraz chłodniej i coraz mroczniej. Docieram do kilku par drzwi z mlecznym szkłem. Staję przed nimi i nie mogę zdecydować czy i które otworzyć, czy może po prostu uciekać z powrotem. Nie widzę dzieciaków. Uchylam prawe i widzę salę jakby operacyjną, jakby jednak inną. Wchodzę do środka i strasznie się boję. Pomieszczenie to łączy się z drugim, ma w oknach zielone, pionowe żaluzje i jest w swojej sterylności puste i odpychające. Idę dalej i wciąż mam wrażenie, że kieruję się w dół. Nerwowo rozglądam się dookoła, aż spostrzegam, że stoję z obcymi ludźmi na zamkniętym boisku, otoczonym szarym murem i niezliczoną ilością segmentów drutu kolczastego. Wśród garstki ludzi znowu widzę swoje dzieciaki. Jestem przerażona, ale obecność dzieci przynosi mi ulgę. Wszyscy rzucamy się na drut kolczasty. O dziwo - nie rani. Pokonujemy przeszkodę bardzo długo i mozolnie, robiąc wielkie kroki, by się nie pokaleczyć. Przed nami szary mur z poprzeczną dziurą o kształcie znaku "plus nieskończoność". Nawet dziecko się nie przeciśnie. Zaczynam w niego walić wiertarką, którą ukradłam na tej niby budowie. Ze zdumieniem stwierdzam, że gruba ściana nie stawia wielkiego oporu i kruszeje, dużymi blokami opadając gdzieś w dół po drugiej stronie. Wreszcie otwór jest na tyle duży, że można przezeń swobodnie przejść. Najpierw jednak zaglądam do niego, a moim oczom ukazuje się piękne, bezkresne morze, złota plaża, słońce i beztroscy, śmiejący się głośno ludzie. Budzę się. Jest dziesiąta dziesięć. Plecy mam mokre, oczy wilgotne, oddech szarpany i nieprzytomne spojrzenie. Już wiem, że nie chodzę po żadnych chybotliwych deskach, nie błądzę po strasznych korytarzach i nie skaczę przez drut kolczasty, a dzieci są już od kilku godzin bezpiecznie w szkole. Z trudem próbuję to sobie uświadomić. Dzwonię na pierwszy numer, który wyświetlił mi się w telefonie. Dzięki Bogu to "Swój". Nikt inny nie zrozumiałby o czym mówi o dziesiątej rano jakaś rozedrgana - i pewnie pijana - wariatka. Niech ktoś do mnie mówi, bo nie wierzę, że to mi się tylko śniło i, że jestem bezpieczna. Mogłam obudzić się wcześniej, bo czułam, że to już tylko poranny półsen, ale nie chciałam. Musiałam dokończyć ten horror, będąc tam do końca. Musiałam zobaczyć jak to się skończy. Głos w słuchawce jest cierpliwy, radzi bym spróbowała się uśmiechać przez kilka minut to mi przejdzie. Idę za radą, ale zupełnie mi to nie wychodzi, bo nastał nowy dzień i... znów będę skakać przez druty kolczaste...
Brak poczucia bezpieczeństwa, brak miłości, stawanie się coraz bardziej niewidzialną dla mężczyzn...jeśli bycie Siłaczką nie daje frajdy, to moze warto coś zmienić w swoim życiu i...w sobie?
OdpowiedzUsuńI samouczki psychologii;poszły w ruchhhh...-p
OdpowiedzUsuńKasiu,
OdpowiedzUsuńmoże nie na temat - ale właśnie oglądałam Twoje zdjęcia na stronie Atelier w zakładce projekty. Są przepiękne - szczególnie Bollywood i Jesień. A dokładniej zdjęcia są ładne, a Ty na nich wprost cudowna !!!
Dziękuję "Pozytywny Anonimie" za całą garść ciepłych słów. To piękny i mocny kontrast w stosunku do komentarza "Anonimowego Zgorzknialca" odważnie podpisanego pod komentarzem numer jeden :-)
OdpowiedzUsuń