czwartek, 30 maja 2013

Gdzie mieszka moje szczęście?

Pracuję ostatnio bardzo dużo. Tak postanowiłam i eksploatuję się maksymalnie. To chyba taka "facecka" metoda na wszystkie tematy, o których nie chce się myśleć. Widziałam to u moich kolegów, gdy nie kleiło im się życie - do późnej nocy w biurze i takie tam inne stany prowadzące do niby nirwany.
Nie myślę więc, tylko pruję do przodu na złamanie karku, ale w końcu ciało zawołało "Odpocznij!". Przymusowy dzień luzu więc sobie zrobiłam. Wczoraj byłam tak zmęczona, że do godziny czternastej w nocy nie mogłam zasnąć i nawet cytrynowy szum głowy nie pomógł mi zejść do jaskini beztroskiego niebytu. Odpoczywam więc dziś, chodzę pomiędzy zielonymi drzewami, stopy maczam w jeszcze niegorącym piasku i zimnej mocno wodzie. Słońce przyjemnie pieści moje policzki.
Przyglądam się dzieciom taplającym się w tej zmarzlinie i myślę, że przecież w Krainie Szczęśliwości jestem.
Dziecko osobiste robi mi zdjęcia, przeglądam je bez ciekawości i widzę smutną buzię. "Matko Święta" jaki ze mnie smutas" - myślę i nie mogę tego zmienić. Brodzę w piachu i myślę o scenariuszu, który dojrzewał w mojej głowie jak słodka brzoskwinia na drzewie, a teraz wrzyna się niczym cierń w tkanki miękkie mojej duszy i umysłu.
Chodzę skołowana wiedząc dobrze, że grzeszę jak cholera, bo przecież nogi mam proste, wyniki badań książkowe, dzieci zdrowe, pogoda jest piękna mimo, że wszędzie indziej paskudnie. Próbuję się zmusić do uśmiechu jak bulimiczka do wymiotów i nic... bo ciągle zadaję sobie pytanie: "Gdzie mieszka moje szczęście?" Myślałam, że w sumie skoro ja taka trochę krzywa jestem, to pewnie gdzieś w okolicach Krzywego Domku, ale okazało się, że to był fałszywy adres...

sobota, 25 maja 2013

Arigato !!!

Ja z Nim zajmujemy malutki stolik pod ścianą. Mam wyzwanie - litrowy kufel ze złocistym płynem. Pogadać przyszłam, ale harmider tutaj taki, że nie sposób zamienić słowa. Zatapiam więc w ciszy usta w szkle, a gdy odsuwam je od twarzy, nad górną wargą zostają mi wielkie, białe wąsy.
On rozbawiony konstatuje, że jestem tutaj jedyną kobietą z litrowym kuflem pomimo, że kobiet tu zatrzęsienie. Szybko okazuje się, że może i w segmencie kobiet mam największe szkło, za to trzy złączone stoły obok ukazują szokującą prawdę na temat niezwykle egzotycznej kategorii...
Klienci owego zintegrowanego stołu to prawdopodobnie silna i niezwykle inwazyjna grupa pracowników jakiegoś koreańskiego przedsiębiorstwa, stacjonującego na Dolnym Śląsku. Ku mojemu zdziwieniu Rodacy wchodzący w skład zespołu, siedzą karnie i nadzwyczaj cicho, niczym na komendę kierując dłonie z pustymi kieliszkami w stronę Przywódcy Zamieszania Kwon Ji Yong'a pochodzenia tożsamego dla owej fabryki. Kwong Ji Yong jako jedyny konsekwentnie stoi za stołem, dzierżąc w dłoni butlę o pojemności 0,75 litra i co rusz nawołując zebranych do podstawiania swoich szklanych kanistrów do tankowania. Kolejność jest zupełnie "unkkulturowa", bo za każdym razem zaczyna polewanie od siebie, a dopiero potem dopieszcza gości. Należy dodać, że zbłąkana koreańska owieczka w postaci egzotycznej Niewiasty Niemotowarzyszącej jest regularnie pomijana przy każdym rozdaniu - pardon  - rozlaniu. Z każdą, następną kolejką polscy goście zdają się być coraz bardziej zmęczeni wznoszeniem toastu, jednak Kwong gromkimi okrzykami, brzmiącymi coś na kształt: "Arigato, arigato!!!" - nie pozwala im przylepić twarzy do blatu gościnnego stołu.
Chłop ma maksymalnie sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ale wlewa w siebie tyle płynu, jak gdyby górny odcinek jego przewodu pokarmowego stanowił co najmniej dwie trzecie długości jego ciała. Należy zauważyć, że tempo przyjmowania cieczy to jedna porcja na cztery minuty i to bez rozcieńczania, bo kto przy takim pościgu w nieznane pamiętałby o... rozcieńczalniku...
Finalnie tempo narzucone przez Kwong'a rozmontowuje totalnie zgromadzonych, zaś on sam, nie odrywając wolnej dłoni od swojej piersi zaczyna zapominać mowy międzynarodowej i usiłuje perswadować coś w sobie tylko zrozumiałym języku.
O dziwo, Rodacy wydają się pojmować sens zawarty w owym dialekcie, potakując bezładnymi kiwnięciami głowy oraz wymownym "yesszzzzszszzz".
Na skutek wyżej opisanych obserwacji, zaryzykuję tezę, że w miarę upojenia wzrasta zdolność... rozumienia... i już chyba nie muszę ponownie jej udowadniać...

środa, 22 maja 2013

Nie, dziękuję.

Przyznawałam się już wielokrotnie do tego ile mam lat.
Nie mam z tym problemu. Może nawet podkreślanie tego faktu to jakaś ukryta forma ekshibicjonizmu...? Bez wątpienia jestem ekshibicjonistką skoro się tutaj wylewam i to czasem z treści bardzo osobistych. Czy się to komuś podoba czy nie - robię to, jak wiele innych rzeczy, które się ludziom nie podobają.
Hasło: "jesteś nieznośna" wybrzmiewało w moim rodzinnym domu niczym "Anioł Pański" u Dziadków - dzień w dzień, lecz nie zawsze w południe. Wracając jednak do wieku, bo nie po to o nim wspomniałam, by po raz kolejny upublicznić ilość wiosen.
Czuję, że z upływem lat coraz bardziej fiksuję - jak ciału - tak i osobowości elastyczności zaczyna brakować. Nie chce mi się już dopasowywać, umizgiwać, ustępować, akceptować, folgować, adaptować, współegzystować.
Kiedyś w imię "celów wyższych" byłam gotowa zatracić siebie, zrezygnować z przekonań po to, by dać się przekonać do racji, że nie mam racji.
"Być razem za wszelką cenę" - to było coś, z czym chciałam i umiałam się zmierzyć. Dziś "wszelka cena" nie stanowi już dla mnie wartości. Wartością stała się wolność oraz zdolność do rezygnacji z niewygodnych relacji.
Arystoteles Onassis rzekł kiedyś do więdnącej w swoim związku Marii Callas: "Jeżeli ceną za spokój jest wolność, to nie jest to już dobry interes". Spokoju mogę się wyrzec, bo... go nie mam, ale wolności nie oddam, bo zbyt ją kocham i... mam.

poniedziałek, 20 maja 2013

Не понимаю...

Jakoś tak nie pamiętam, by w czasach mojej młodości istniał kierunek "dyplomacja i stosunki", a nawet jeśli takowy ówczesne uczelnie proponowały, nie przypominam sobie zupełnie, by zastępy moich rówieśników hurtowo go wybierały.
Coś jednak jest na rzeczy, bo dzisiejsi "dziestolatkowie" opanowali do perfekcji sztukę uników i, gdy rozmówca wypowiada się w sposób niewygodny dla interlokutora, ten wytacza działo ciężkie w postaci obrywającego ręce zwrotu; "nie rozumiem".
Naturalnym jest, że rozmowa dwojga ludzi na pewnym poziomie intelektualnym to nie gra w kółko i krzyżyk dla debili, ale to jeszcze nie powód, by udawać, że prosta metafora jest nie do przeskanowania przez mózg.
Wydaje mi się, że składam zdania poprawne logicznie.
Odnoszę też wrażenie, że w większości sytuacji jestem rozumiana, bo udaje mi się sprawnie załatwiać różne sprawy i to nawet te urzędowe, gdzie chęć zrozumienia petenta ledwo dźwiga się ponad punkt zero. Tymczasem okazuje się, że totalna noga komunikacyjna ze mnie jeśli chodzi o relacje damsko - męskie,
a konkretnie o relacje, na których mi trochę bardziej niż mniej zależy.
Nie wiem... może ja wtedy zaczynam bełkotać jakoś z przejęcia, doznaję dynamicznego rozpadu osobowości, albo - co gorsza - mam zaniki świadomości lub w języku leponckim tokować zaczynam?
Już prawie w rozpacz czarną popadłam nad gwałtownie postępującym zidioceniem moim, aż tu nagle rozmowa Koleżanki z Kolegą na uszy mi się przypadkowo nawija i widzę, że epidemia "ni panimaju" zatacza coraz szersze kręgi.
Pyta się mianowicie Koleżanka, w zdaniu pojedynczym i bardzo prostym ciekawość swą zawierając:
 - Cieszysz się, że się zobaczymy?
Na to pada odpowiedź:
- Nie rozumiem.
Rozumiecie coś z tego??? Bo ja... nie rozumiem...

niedziela, 19 maja 2013

"...bo we mnie jest sex..."

Zlot silnych Facetów jeżdżących na Harley'ach oraz ich piękne krążowniki szos przyciągnęły na wrocławski Rynek tłumy. Mężczyźni mlaskali z uznaniem, podziwiając monumentalność motocykli, dopytując o ich moc i inne istotne parametry i ciesząc oczy mnogością modeli, kobiety zaś z zachwytem spoglądały na właścicieli - nie zawsze przystojnych lecz bezspornie twardych, smagniętych wiatrem i słońcem Samców Alfa.
W pewnym momencie jedna z dam zapałała chęcią uwiecznienia swojej postaci o doskonałych kształtach (jak wiadomo doskonały kształt to kształt kuli) na tle jednego z modeli.
Model ów był w kolorze wściekle żółtym, co w żaden sposób nie urągało jego urodzie, za to zabawnie kontrastowało z różową koszulką made in China i stopą w skarpecie i sandale a'la Jezus naszej bohaterki. Dama - w wieku określanym jako druga młodość - nieśmiało lecz z godną podziwu konsekwencją, usiłowała umościć się zgrabnie w szklanym oku obiektywu.
W tym celu uchwyciła finezyjnie dwoma palcami rączkę kierownicy, odginając seksownie najmniejszy paluszek do tyłu, zaś stopę usiłowała ułożyć w melodyjnym wygięciu gdzieś w okolicach rury wydechowej. Pomimo godziwego wieku, starała się wykonać "dziubek" z ust, zarezerwowany głównie dla "głupich idiotek" w wieku wczesnorozrodczym.
Przyglądałam się tym zabiegom z uwagą, w duchu zastanawiając się czy te eksperymenty z uzyskaniem efektu lekkości wagi ciężkiej nie zakończą się zaliczeniem gleby przez damę lub motocykl lub - w wersji najbardziej pesymistycznej - i motocykl i damę. Z zadumy wyrwał mnie okrzyk niezadowolenia dobywający się z poróżowionych ust modelki, która szukając zaczepienia dla swej stopy, bezwiednie przylgnęła łydką do rozgrzanej rury wydechowej. "Żesz kurwa !!!" - zagrzmiała Niewiasta, po czym skonfundowana zrezygnowała z pozowania i miłości do Harley'ów....

środa, 15 maja 2013

Testerka

Było już o tym jak to w stanie "swobodnego opadania" wtarłam sobie w twarz gumę do układania włosów i widać - taka już moja dola, że używam tego co jest do czego innego do... czego innego. Ma to zapewne swoje dobre strony, bo człowiek zupełnie przypadkowo odkrywa nowe zastosowania różnorakich - w tym akurat przypadku - mikstur.
Historia ma to do siebie, że lubi się powtarzać, więc dziś rano znowu budzę się w obcym środowisku, udaję się do pokoju kąpielowego (uprawnione pomieszczenie do noszenia tej nazwy jest, bo wielki koszowy fotel w nim się pręży), prysznic biorę nieśpiesznie (wszak spotkanie dopiero na dziesiątą trzydzieści przewidziane mam), po czym rozglądam się za czymś nawilżającym, co do ciała całego namaszczenia nadać by się mogło.
Moją uwagę przykuwa niewielka tuba. Strudzona jestem niesłychanie od kilku nocy, a po tej nocy szczególnie, bo żołądek do piątej rano nie dawał mi spokoju, więc wstręt odczuwam wyraźny do wszelkich zapachów, z powodu czego zawartości tuby nie wącham. Nie czytam też maczku na opakowaniu, by się nie wkurzać, że nie widzę, a nie widzę bom stara, ślepa, a do tego wino takie było, że obraz po nim nadal nieostry pozostaje, co niewidzenie potęguje do granic irytacji. Ze względu na powyższe argumenty, wyciskam tubę w ciemno, prosto na dłoń i wcieram z pietyzmem w całe ciało. Natychmiast czuję, że coś jest nie tak...smród paruje z mojej skóry niebotyczny, coś jakby stara pasta do butów z olejem lub innym impregnatem zmieszana. Gęste świństwo jest i zupełnie nie jak balsam do ciała. No i ten wulgarny zapach, wcześniej chwilę smrodem ochrzczony... Stoję skonsternowana i się lepię. Nie wiem co ja znowu sobie - tym razem wszędzie - wtarłam. Idę po okulary. Mrużę oczy jak stary kocur i literuję: " k-r-e-m  d-o  p-i-e-l-ę-g-n-a-c-j-i  s-t-ó-p"...

wtorek, 14 maja 2013

Tu i tam...ram tam tam... czyli kocie drogi...

Jestem w permanentnej podróży od dni kilku... Co rusz to nowy port. Kiedy już wreszcie zawinę do swojego - napisze jakaś ciekawa opowiastkę z wojaży... Póki co komputer gościnnie udostępniony ma awersje do polskich znaków, wiec pisze odrobine nie po polsku ;-p Tam gdzie cudzysłowu normalnie szukam - małpa mi wyskakuje.
Ogonki były, ale się rozpłynęły...
Jutro wracam. Podobno. Bo miałam wrócić dzisiaj, ale sztorm był... Obecnie tonę...
W winie...i... nie tylko... jest mi tak... błogo... i myśli jakieś takie... pozytywnie nieuczesane... i podzielić się z kim mam wrażeniami z tej podroży w nieznane...
Bo kompani od wina cudowni... dobrze mieć przyjaciół...wszędzie... lalalallalala....

piątek, 10 maja 2013

Reperkusje...

Nie sądziłam, że kilka niewinnych obrazków wywoła huragan... Katrina.
Od bezbożnic zostałam "zwymyślana" i czarownic, bo pokazać się odważyłam co mi smakuje i co mi się podoba. Nie ukrywam, że to dla mnie poważny... komplement... Nawet seksualność mi zarzucono - do czego za nic się nie przyznaję...
Emocje są w Narodzie i to się liczy. Gdyby nikt nie reagował znaczyłoby to, że Naród umarł, albo moje pisanie nie warte komentarza jest.
Obiecuję nie ustawać w poszukiwaniu nowych wątków i nie odbierać nikomu pretekstu do wypowiadania się. Bo o wolność słowa przecież walczyliśmy.
A Tobie R dziękuję za inspirację.
Podpisała:
Wasza Bezbożnica.

poniedziałek, 6 maja 2013

Ludzie i ptaki

O siódmej nad ranem marzyłam tylko o tym, by wreszcie zasnąć. Przez lekko uniesioną, "angielską" okiennicę do pokoju wdzierał się szum morza i chłodne powietrze. Leżałam w wielkim łóżku, powieki z trudem utrzymywałam zamknięte, serce ze zmęczenia waliło jak oszalałe. W końcu poczułam, że odpływam, jednak sen był jeszcze tak lekki, że jak przez mgłę dotarły do mojej świadomości dźwięki. Coś jakby delikatne tuptanie kazało mi resztką sił otworzyć oczy. Spojrzałam w stronę okna.
Na parapecie siedziały dwa gołębie (;-) i z zaciekawieniem przyglądały się zawartości łóżka. Przechylały łebki, sprawiając wrażenie, że rozumieją sytuację i chcą dowiedzieć się więcej.
Poczułam się nieswojo, bo i okoliczności były zupełnie niecodzienne. Ptasie paparazzi? Syknęłam cicho i ptaszydła odleciały. Drugie podejście do snu i znowu tuptanie. Tym razem jeden wścibski osobnik na parapecie za oknem. Powtarzam procedurę i rozważam zamknięcie okna, ale nie mam siły by wstać i pokonać metr dzielący mnie od szyby. Zasypiam. Tuptanie. Otwieram oczy. Ptak. Tym razem na parapecie w środku.
Z niedowierzaniem unoszę się na łokciach, ten zrywa się, robi rundę po pokoju i celuje idealnie w dziesięciocentymetrową szczelinę dzielącą parapet od okiennicy. Po najeźdźcy nie ma śladu za to ja mam prawie zawał. Opadam na poduszkę i szukam bezpiecznej przestrzeni do wtulenia. Jest. Serce powoli wchodzi w swój rytm. Jest mi dobrze. Zasypiam.
Kilka godzin później podniecona opowiadam całą historię towarzyszom podróży. W odpowiedzi słyszę pytanie: "Kaśka coś ty brała, że ptaki w pokoju widziałaś?"...

sobota, 4 maja 2013

Nigdy

Byłam pewna, że niektóre tematy w moim życiu nigdy się już nie wydarzą.
Ignorowałam ostentacyjnie prawidło "nigdy nie mów nigdy". Dałabym sobie rękę odciąć, że w pewnych kwestiach mogę sobie zaufać i, że będę w poglądzie stabilna. Wycofuję się z tej krnąbrności, ale i tak na skutek zakładu z samą sobą latam bez ręki. Przegrałam. Prawdopodobnie. Czuję to. Irracjonalność jest jedną ze składowych działania, ale w tym przypadku to jakiś totalny Matrix.
Mój rozsądek poszedł na spacer, straciłam czujność, robię głupie miny, podskakuję durnowato, śmieję się sama do siebie, patrzę w telewizor i nic nie widzę, nie rozumiem prostych pytań, niby słucham, ale nic nie słyszę.
Przeszłam nieplanowaną transformację z pantery w pandę. Pochoruję się od tego odmiennego stanu. Resztki rozumu, które nie poddały się jeszcze wszechogarniającej głupocie, próbują przywołać mnie do porządku. Daremne próby. W mojej głowie zapanował ekstremalny tumiwisizm i nieadekwatna do stanu rzeczy radość. Niby wszystko jest tak samo, a jednak inaczej.
Wiosna panie! Wiosna! (???)

czwartek, 2 maja 2013

...nic mi więcej nie potrzeba...

Siedzę drugą godzinę zapeklowana niczym kawał mięcha w słoiku, w samolocie tanich linii lotniczych. Ciasno, duszno, nuda, budzący się głód i kiełkujące poddenerwowanie. Na to wszystko nakłada się nadaktywność psychoruchowa kilkunastu zniecierpliwionych maluchów, których wiek nie jest jeszcze policzalny w latach. Tatusiowie i mamusie robią wszystko, by odwrócić uwagę poirytowanych pociech od skutków monotonii lotu. Wszelkie metody zawodzą.
Okrąglutka blond dziewczynka na siedzeniu za mną daje nieźle popalić młodemu tacie. Lituję się i zaglądam do tyłu przez szparę między fotelami. Wyszczerzam zęby do małej   i wpycham w wąski otwór dłoń z rodzynkiem w czekoladzie. Dziecię przyjmuje nieśmiało podarek i milknie do końca podróży, od czasu do czasu zaczepiając mnie okiem. Jestem pod wrażeniem mocy cukierka. Chłopczyk na siedzeniu po drugiej stronie korytarza ma może dziesięć miesięcy i tylko dwa zęby na górze oraz jeden na dole.
To jednak nie przeszkadza mu w entuzjastycznym smakowaniu czipsa. Wkłada go sobie do buzi, ciamka, szoruje po nim zębami, po czym wyciąga - dziwnym trafem - nienaruszony, ogląda uważnie i proponuje gestem, by pasażer obok też sobie pociamkał, bo plasterek słony jest i pyszny. Celebruje posiłek z takim oddaniem, że nie mogę oderwać od niego oczu przez dwadzieścia minut z okładem. 
Myślę sobie: "Szlag jasny... jak to jest, że Mały Jasiu taki zadowolony z plasterka ziemniaka, a ja całymi plastrami szczęścia nie potrafię się cieszyć?". Odpowiedź przyszła dzisiaj od mądrego człowieka, który stwierdził, że "świadomość i rozum są błędem ewolucji, bo nie pozwalają człowiekowi być szczęśliwym" oraz, że wolałby nie przeczytać w życiu żadnej książki, za to być maksymalnie prostym człowiekiem, wypić piwo wieczorem i zasnąć beztrosko przy telewizorze. 
Przyznaję, że ja też wolałabym być bardziej prosta, a dzięki temu mniej krzywa...