Pracuję ostatnio bardzo dużo. Tak postanowiłam i eksploatuję się maksymalnie. To chyba taka "facecka" metoda na wszystkie tematy, o których nie chce się myśleć. Widziałam to u moich kolegów, gdy nie kleiło im się życie - do późnej nocy w biurze i takie tam inne stany prowadzące do niby nirwany.
Nie myślę więc, tylko pruję do przodu na złamanie karku, ale w końcu ciało zawołało "Odpocznij!". Przymusowy dzień luzu więc sobie zrobiłam. Wczoraj byłam tak zmęczona, że do godziny czternastej w nocy nie mogłam zasnąć i nawet cytrynowy szum głowy nie pomógł mi zejść do jaskini beztroskiego niebytu. Odpoczywam więc dziś, chodzę pomiędzy zielonymi drzewami, stopy maczam w jeszcze niegorącym piasku i zimnej mocno wodzie. Słońce przyjemnie pieści moje policzki.
Przyglądam się dzieciom taplającym się w tej zmarzlinie i myślę, że przecież w Krainie Szczęśliwości jestem.
Dziecko osobiste robi mi zdjęcia, przeglądam je bez ciekawości i widzę smutną buzię. "Matko Święta" jaki ze mnie smutas" - myślę i nie mogę tego zmienić. Brodzę w piachu i myślę o scenariuszu, który dojrzewał w mojej głowie jak słodka brzoskwinia na drzewie, a teraz wrzyna się niczym cierń w tkanki miękkie mojej duszy i umysłu.
Chodzę skołowana wiedząc dobrze, że grzeszę jak cholera, bo przecież nogi mam proste, wyniki badań książkowe, dzieci zdrowe, pogoda jest piękna mimo, że wszędzie indziej paskudnie. Próbuję się zmusić do uśmiechu jak bulimiczka do wymiotów i nic... bo ciągle zadaję sobie pytanie: "Gdzie mieszka moje szczęście?" Myślałam, że w sumie skoro ja taka trochę krzywa jestem, to pewnie gdzieś w okolicach Krzywego Domku, ale okazało się, że to był fałszywy adres...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz