O siódmej nad ranem marzyłam tylko o tym, by wreszcie zasnąć. Przez lekko uniesioną, "angielską" okiennicę do pokoju wdzierał się szum morza i chłodne powietrze. Leżałam w wielkim łóżku, powieki z trudem utrzymywałam zamknięte, serce ze zmęczenia waliło jak oszalałe. W końcu poczułam, że odpływam, jednak sen był jeszcze tak lekki, że jak przez mgłę dotarły do mojej świadomości dźwięki. Coś jakby delikatne tuptanie kazało mi resztką sił otworzyć oczy. Spojrzałam w stronę okna.
Na parapecie siedziały dwa gołębie (;-) i z zaciekawieniem przyglądały się zawartości łóżka. Przechylały łebki, sprawiając wrażenie, że rozumieją sytuację i chcą dowiedzieć się więcej.
Poczułam się nieswojo, bo i okoliczności były zupełnie niecodzienne. Ptasie paparazzi? Syknęłam cicho i ptaszydła odleciały. Drugie podejście do snu i znowu tuptanie. Tym razem jeden wścibski osobnik na parapecie za oknem. Powtarzam procedurę i rozważam zamknięcie okna, ale nie mam siły by wstać i pokonać metr dzielący mnie od szyby. Zasypiam. Tuptanie. Otwieram oczy. Ptak. Tym razem na parapecie w środku.
Z niedowierzaniem unoszę się na łokciach, ten zrywa się, robi rundę po pokoju i celuje idealnie w dziesięciocentymetrową szczelinę dzielącą parapet od okiennicy. Po najeźdźcy nie ma śladu za to ja mam prawie zawał. Opadam na poduszkę i szukam bezpiecznej przestrzeni do wtulenia. Jest. Serce powoli wchodzi w swój rytm. Jest mi dobrze. Zasypiam.
Kilka godzin później podniecona opowiadam całą historię towarzyszom podróży. W odpowiedzi słyszę pytanie: "Kaśka coś ty brała, że ptaki w pokoju widziałaś?"...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz