Ja z Nim zajmujemy malutki stolik pod ścianą. Mam wyzwanie - litrowy kufel ze złocistym płynem. Pogadać przyszłam, ale harmider tutaj taki, że nie sposób zamienić słowa. Zatapiam więc w ciszy usta w szkle, a gdy odsuwam je od twarzy, nad górną wargą zostają mi wielkie, białe wąsy.
On rozbawiony konstatuje, że jestem tutaj jedyną kobietą z litrowym kuflem pomimo, że kobiet tu zatrzęsienie. Szybko okazuje się, że może i w segmencie kobiet mam największe szkło, za to trzy złączone stoły obok ukazują szokującą prawdę na temat niezwykle egzotycznej kategorii...
Klienci owego zintegrowanego stołu to prawdopodobnie silna i niezwykle inwazyjna grupa pracowników jakiegoś koreańskiego przedsiębiorstwa, stacjonującego na Dolnym Śląsku. Ku mojemu zdziwieniu Rodacy wchodzący w skład zespołu, siedzą karnie i nadzwyczaj cicho, niczym na komendę kierując dłonie z pustymi kieliszkami w stronę Przywódcy Zamieszania Kwon Ji Yong'a pochodzenia tożsamego dla owej fabryki. Kwong Ji Yong jako jedyny konsekwentnie stoi za stołem, dzierżąc w dłoni butlę o pojemności 0,75 litra i co rusz nawołując zebranych do podstawiania swoich szklanych kanistrów do tankowania. Kolejność jest zupełnie "unkkulturowa", bo za każdym razem zaczyna polewanie od siebie, a dopiero potem dopieszcza gości. Należy dodać, że zbłąkana koreańska owieczka w postaci egzotycznej Niewiasty Niemotowarzyszącej jest regularnie pomijana przy każdym rozdaniu - pardon - rozlaniu. Z każdą, następną kolejką polscy goście zdają się być coraz bardziej zmęczeni wznoszeniem toastu, jednak Kwong gromkimi okrzykami, brzmiącymi coś na kształt: "Arigato, arigato!!!" - nie pozwala im przylepić twarzy do blatu gościnnego stołu.
Chłop ma maksymalnie sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ale wlewa w siebie tyle płynu, jak gdyby górny odcinek jego przewodu pokarmowego stanowił co najmniej dwie trzecie długości jego ciała. Należy zauważyć, że tempo przyjmowania cieczy to jedna porcja na cztery minuty i to bez rozcieńczania, bo kto przy takim pościgu w nieznane pamiętałby o... rozcieńczalniku...
Finalnie tempo narzucone przez Kwong'a rozmontowuje totalnie zgromadzonych, zaś on sam, nie odrywając wolnej dłoni od swojej piersi zaczyna zapominać mowy międzynarodowej i usiłuje perswadować coś w sobie tylko zrozumiałym języku.
O dziwo, Rodacy wydają się pojmować sens zawarty w owym dialekcie, potakując bezładnymi kiwnięciami głowy oraz wymownym "yesszzzzszszzz".
Na skutek wyżej opisanych obserwacji, zaryzykuję tezę, że w miarę upojenia wzrasta zdolność... rozumienia... i już chyba nie muszę ponownie jej udowadniać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz