Gdzieś pod Sobótką od rolnika w wieku sędziwym plony ziemi kupuję. Twarz wysmagana wiatrem i słońcem, dłonie spracowane, zęby żółte jak u lamy i mocno przerzedzone.
Rolnik z każdą chwilą coraz bardziej flirtujący jest i "w zalotach", pomimo, że jestem jak nic ze trzydzieści lat młodsza.
- Pani zobaczy.
- Ale co?
- No zajrzy tu.
- No zaglądam, ale nic nie widzę.... - Mówię, wybałuszając oczy do wiadra z foliówką na dnie.
- No we wiadro popaczy! Ser przecie tu mam!
- Taki domowy?
- No domowy, niech spróbuje, przecie kota w worku nie bedzie kupywać!
- No suchy jakiś ten ser... - Mówię i ciamkam, oblizując paluch.
- Bo ja silny jak domb jeste to i wyciskam do sucha a jakże!!! - Tu porozumiewawczo Dziadek szturcha łokciem mojego Kompana Spacerowego i mruga do niego pomarszczoną powieką.
- Suchego nie chcę...
- Do domu ze mnom pójdzie, tam mam mokry, bo ja tu niedaleko mieszkam. No. Idzie?
Wiję się jak piskorz, bo nie wiem jak adoratora grzecznie odprawić i wreszcie się oddalić, wszak Dziadek tak się zapalił i w drgania takie wpadł, że prawie skłonna byłam dać się do domu jego zaciągnąć, lęk przed potencjalną krzywdą wyglądem staruszka hamując, zamiast serio do hardości jego, łamane na jurność podejść.
Dzięki Bogu Kompan Spacerowy z opresji mnie wybawił, do samochodu niemal za włosy wlokąc i - z automatu - Dziadka flirtu z "młodą gazelą" pozbawiając.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz