Siedzę w obskurnej poczekalni lecznicy dla zwierząt. Właściwie nie siedzę tylko szamoczę się z kotem, którego mam nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co. Kot się boi i miota, usiłując wyrwać z moich dłoni, wyginając dramatycznie swoje małe ciało w kształty, o których ciała - nawet kociego - podejrzewać nie sposób. Ma może ze dwa miesiące, a nerwicę jakby przeżył dziesięć lat w warunkach wojennych i co najmniej cztery trudne życia. Nie wiem, może otoczenie go stresuje, bo jest naprawdę nieprzyjazne i paskudne. Pomieszczenie poczekalni małe, ciasne, białe, z żółtym, drewnopodobnym i zajechanym linoleum na drewnianej, skrzypiącej podłodze oraz lamperii w kolorze brudnego śniegu sięgającej powyżej linii wzroku. Farba kredowa zdobiąca górną resztę czterech ścian, aż po sam sufit przykurzona i lepiąca od szarych pajęczyn w narożnikach. I do tego ta cholerna brzęcząca jarzeniówka z opcją światła bakteriobójczego, łudząco podobna do tych z prosektorium. Nie wiem jak udało nam się tu trafić, bo przychodnia znajduje się na terenie starej fabryki nie wiem czego - piwa może i jest ukryta w głębi niezachęcających do eksploracji i jakby opuszczonych zabudowań. Chodzę w kółko po poczekalni z tym kotem na rękach jak z rozwrzeszczanym niemowlakiem i szlag mnie trafia, że musimy czekać. Dobrze, że jest ze mną moja córka. Nic dziewczyna nie mówi, ale przynajmniej jest, a przez to jest mi trochę raźniej. W końcu zza mlecznych, drewnianych drzwi wyłania się lekarz. Oczywiście fartuch też ma prawie biały i przykurzony - jak wszystko tutaj, ale brodę i włosy - dla odmiany - szpakowate i czyste. "Trzeba zrobić rentgen" - zarządza bez zadania choćby jednego pytania i zaprasza mnie do środka. Jak każe, łapię zwierzę za sierść na karku (ponoć małych kotów tak się nie łapie, ale kij tam - nie znam się), wyciągam rękę z kotem niczym ze śmierdzącym pampersem daleko od siebie, w kierunku maszyny i przystawiam go do pionowego ekranu z czarnym, kontrolnym krzyżykiem na środku. Stworzenie wierzga jeszcze bardziej, usiłując się uwolnić, choć ja mam wrażenie, że przede wszystkim ma ochotę mnie podrapać. W końcu - zmęczone - zastyga na kilka sekund. Pan doktor chwyta ten moment i każe mi zrobić uśmiech. Sam też się uśmiecha jakby pozował do komunijnego zdjęcia. Charakterystyczny dźwięk oznacza koniec zadania. Wychodzę do poczekalni i z ulgą wypuszczam biało-czarną kulkę z rąk. Zwierzę zaczyna biegać po pomieszczeniu jakby było w amoku, więc szybko dopadam drzwi wyjściowych i zamykam je, by kulka nie nawiała. Kłębek nerwów znajduje jednak sporą dziurę w progu i znika w jej czeluściach. "I chuj, już po kocie" - konstatuje niedyplomatycznie pan doktor, obserwujący nienormalne stworzenie i moje z nim zmagania. Kilka sekund później kot jest z powrotem i rozwścieczony, z nienacka doskakuje do twarzy córki, drapiąc ją do krwi i zaplątując pazury w jej włosy. Ta zasłania buzię i nie wydając z siebie choćby jednego dźwięku broni się, chroniąc głowę poharatanymi niemiłosiernie dłońmi. Dopadam do nich i usiłuję rozdzielić. Kot jest rozjuszony jak lew i nie zamierza rezygnować z walki. Krztusi się, kaszle i charczy i mam wrażenie, że zaraz się udusi. To wszystko jest przerażające, mam ochotę uciekać, ale przecież muszę ratować dzieciaka. W końcu odczepiam kota od dziewczyny i ciskam nim o ścianę. Zapada cisza. Słyszę jak krzyczę. Łapię gwałtowny oddech i otwieram oczy. Jest ciemno, nie wiem gdzie jestem i za wszelką cenę usiłuję odzyskać jaźń. Podpieram się na rękach, siadam na łóżku, odruchowo chwytam się za gardło i czuję jak po szyi i piersiach płyną mi strużki potu. Czoło mam zimne i wilgotne. Rozglądam się w mroku po pokoju i staram określić położenie drzwi balkonowych i wyjściowych. Prawa noga namierza chłodny blat szklanej ławy, lewa miękkie poduszki. Znowu śpię w odwrotną stronę i nie próbuję nawet dojść ile obrotów o trzysta sześćdziesiąt stopni zrobiłam tej nocy. Udaje mi się namacać telefon, zapalam w nim światełko i szukam kufla z resztką piwa, które zaordynowałam sobie przed zaśnięciem "na dobry sen". Ściągam kilka łyków chmielowego napoju i czuję jak pustynia w ustach ustępuje miejsca przyjemnej wilgotności. Jest 3.45 i druga taka noc z rzędu. Poprzedniej śniły mi się takie rzeczy, że do dziesiątej rano nie mogłam dojść do siebie. Lekarz powiedział, że może mi dać leki nasenne, ale przecież ja śpię, a leków na sny jeszcze nie wymyślono. Poprosiłam o leki na zwiększenie poziomu poczucia bezpieczeństwa i szczęśliwości. "Oczywiście mogę pani wypisać pigułkę spokoju, ale to mózgojeb jest, więc nie wiem czy chce się pani tym szprycować". Nie, nie chcę - pomyślałam i wyszłam, zapewniając doktora, że zmienię tryb życia na spokojniejszy, mniej stresujący i bardziej higieniczny i, że sobie z tym poradzę. Kłamię tak od piętnastu lat, bo wierzę, że wreszcie coś się zmieni. Okłamuję siebie i dalej rzucam we śnie kotami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz