środa, 23 stycznia 2013

Zima 1980

Wczoraj nic nie pisałam, bo postanowiłam odblokować energię "fengszła" i zrobić porządek w szafkach gdzie utknęła ona zapewne wśród starych papierów i zdjęć, blokując tym samym napływ dobrych wydarzeń do mojego życia. Pośród setek zdjęć natknęłam się na to jedno, które sprawiło, że wspomnienia z dalekiej przeszłości powróciły..
Na zdjęciu widnieje pięcioletnia może, pulpetowata dziewczynka, w płowych włoskach, drucianych okularkach, białych rajtuzkach i czerwonej sukieneczce w białe, drobne kwadraciki ledwie zakrywającej tyłek. Do stóp przyczepione ma filcowe kapciuchy udające psie mordy. Wygląda na zadowoloną i najedzoną. Ot przedszkolak bez zmartwień. Wpatruję się w prymitywne kolory wyplute z polaroida ponad trzydzieści lat temu, a z zakamarków mojej pamięci wyłania się pewna wstrząsająca historia, której bohaterką jest właśnie ona - Blond Zadowolony Aniołek.
Jest rok 1980, godzina szósta jakaś, czerwony Jelcz 043 ochrzczony i funkcjonujący w świadomości społecznej jako "ogórek", pełen ludzi w mokrych nakryciach i wilgotnego powietrza, toczy się zaśnieżoną ulicą dzielnicy Swojec.
Co jakiś czas zatrzymuje się, by wykrztusić z siebie podminowanych pasażerów i zaabsorbować do spoconego wnętrza następnych. Od czasu do czasu "szef pokładu" zwany dalej konduktorem, zatrzaskuje przed nosem usiłujących wdrapać się po śliskich schodkach jednoskrzydłowe drzwi i władczym okrzykiem informuje: "więcej nie zabieram".
Blond Zadowolony Aniołek siedzi na ciepłym garbie silnika, bo garb ów przedmiotem pożądania każdego dziecka "ery komunizmu" był.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy melduje się wraz z mamą w przedszkolu.
Zakłada filcowe kapciuszki i wbiega wesoło do tygla salą zabaw zwanego. Jej wzmożona ruchliwość i entuzjazm z jakim przez kilka godzin oddaje się zabawom polegającym na bieganiu, podskokach, przewracaniu siebie i kolegów, pchaniu ciężkich przedmiotów i tym podobnych czynności, na które dorosłe osobniki zazwyczaj nie mają ani ochoty, ani siły, ściągają na jej głowę same kłopoty.
Jako pierwsza swoje niezadowolenie manifestuje pani wychowawczyni, która straszy, że "jak się dziecko nie uspokoi to pójdzie za karę na leżak". Dziewczynka ma to jednak na końcu listy "kwestii istotnych" i nadal dokazuje ile wlezie. Po chwili jednak czuje sto razy silniejsze parcie niż reprymendy udzielane przez przedszkolankę. Presja dobywa się z jej małego brzuszka i nazywa się kupa. Blond Zadowolony Aniołek blednie i przestaje być już Blond Zadowolonym Aniołkiem, zmieniając się w coraz bardziej przyciśniętą  i bladą ofiarę nieuchronności skutków trawienia. Tymczasem w najlepsze trwa zabawa w "kółko graniaste". Dziewczynka próbuje negocjować z wychowawczynią zgodę na wyjście do "kibelka dla krasnoludków", ale wredna baba (mając w pamięci nieokrzesaną żywotność dziecka) nie wyraża zgody na oddalenie się i celowo przedłuża swoją osobistą aktywność na tutejszym pianinie. Mała bohaterka dzielnie walczy z szalejącym w jej trzewiach żywiołem, coraz mocniej ściskając dłonie towarzyszy niekończącego się tańca, lecz w końcu jej małe ciałko poddaje się i mimowolnie umieszcza w dolnej części odzienia kompromitujący ładunek. Dziecię odczuwa niewypowiedzianą ulgę, po czym kontynuuje chód bokiem w kółko, nie wykluczając się bez proszenia z tanecznej grupy. Wreszcie szalona pianistka zaprzestaje maltretowania instrumentu oraz dzieci i nakazuje wszystkim usiąść w kole. Siada również nasza bohaterka choć towarzyszy jej pewien wewnętrzny opór i lęk przed jeszcze mocniejszą integracją z zawartością gaci.
Niestety, pewne wyraźne symptomy powodują narastające i coraz bardziej wyraźne niezadowolenie pozostałych uczestników zabawy. W końcu i opiekunka wyczuwa, że coś jest nie tak, ale prawdopodobnie ze względu na fakt swojego wysokiego urodzenia nie robi z tym "fantem' nic. Z upływem czasu, z grupy około dwadzieściorga dzieci przy Blond Aniołku pozostaje tylko jeden Prawdziwy Przyjaciel, chłopiec - prawdopodobnie z uszkodzonym zmysłem węchu lub skrzywioną przegrodą nosową.
Chodzi z nią za rękę po sali, bo ta nie chce już za nic usiąść - nawet kosztem utraty obiadu i dopytuje naiwnie co się stało. Dziewczynka nie odpowiada. Pochlipuje tylko żałośnie i wyczekuje przyjazdu matki. Po latach uświadomi sobie, że to był jej pierwszy i jeden z niewielu Prawdziwych Przyjaciół.
W końcu ta zjawia się po czasie bardzo nieokreślonym, zabiera córkę do "kibelka dla krasnoludków", czyści pośpiesznie, używając w tym celu również paznokci, po czym zakłada na gołe ciało czerwone, kłujące rajtuziska, które służą za ocieplacze do zakładania na "rajtuzy niekłujące".
Potem znowu ogórek, w ogórku ciepły garb, jeszcze tylko godzina drapania się po płaszczyźnie narażonej na podrażniania i...wreszcie w domu!

2 komentarze:

  1. Dżizas... dobrze, że ja nie pamiętam takich zdarzeń, choć były na pewno... Uchował się ten Prawdziwy Przyjaciel chociaż?

    OdpowiedzUsuń
  2. Kasiu uśmiałam się do łez:) więc pisz, pisz:))
    -Kasia

    OdpowiedzUsuń