Podobno jestem istotą o wielu talentach, a od pewnego czasu, utwierdzana w tej racji, nie mam oporu przed podejmowaniem nowych wyzwań dotykających różnych obszarów życia. Sięgając po nowe, postanowiłam zakupić maszynkę elektryczną do włosów skracania. Pierwszy pod ostrze poszedł mój syn. Sprawa była prosta - ustawiłam przyrząd na trzy milimetry i "obleciałam" sprawnie głowę młodzieńca równym ściegiem na krótko. Lato było upalne, więc ewentualne, zbyt odważne cięcie tylko ułatwiało oddychanie skórze głowy. Efekty były na tyle satysfakcjonujące, a pokusa zaoszczędzenia kilkudziesięciu złotych na profesjonalnej fryzjerce tak duża, że "pod kosę" postanowił swoją głowę położyć mój Szanowny Mąż. W końcu ojciec i syn w moich sprawnych rękach to już stówka w kieszeni.
a widownię w liczbie sztuk trzech, półtora metra od profilu ofiary poddawanej postrzyżynom. Następnie szybkie oględziny, rzeczowych uwag kilka i wreszcie przystąpiłam do działania. Zaprojektowana w mojej głowie fryzura miała być wycieniowana od najkrótszych włosów przy szyi, do długich na kilka centymetrów na czubku głowy.
Lubię i ten rodzaj fryzury, gdzie mężczyzna może potrząsnąć grzywą, nie tracąc estetyki przy kołnierzyku i włos się o niego nie opiera. Fakt - brakowało mi pewności w ruchach oraz wyczucia, być może dlatego maszynka z impetem wrzęła się we włosy tuż za uchem. Szybko oderwałam przyrząd od głowy z nadzieją, że spustoszenia nie są duże. Niestety moim oczom ukazała się blada powierzchnia, w kształcie prostokąta o wymiarach dwa na półtora centymetra, bijąca w oczy swoją nagością. Najmłodsze dziecko zasłoniło usta niestety dopiero chwilę po wymownym "oj". Dwójka starszych poruszała tylko ramionami, usiłując nie wypuścić ze swojego wnętrza napadu śmiechu. Posłałam im karcące, pełne złowrogiej mocy spojrzenie i kontynuowałam destrukcję na głowie nieszczęśnika. Oczywistym jest, że jeśli wycięłam spory prostokąt nad uchem, musiałam go zamaskować, wyrównując resztę włosów poprzez dopasowanie do tegoż wzoru, co oznaczało wygolenie tyłu czaszki niemal do zera. W całkowitym paraliżu umysłowym i popłochu pomyślałam, że jeśli zostawię 'długą górę" to zrównoważy ona "ubogi dół". Z każdym ruchem maszynki moja wiara w swoje kompetencje i zdolności manualne malała. Czułam, ze ogarnia mnie panika, za to dzieci porywała fala wewnętrznej, z trudem ukrywanej radości. Fryzury nie powstydziłby się Zagłoba, ale nie kręcili akurat nowej wersji "Ogniem i Mieczem", tak więc żadnego zastosowania uczesanie znaleźć nie mogło. W efekcie umierała z rozbawienia nie tylko cała rodzina, ale ataki napadowego śmiechu przeżywali również koledzy z siłowni, którzy na jedyne zadawane pytanie: " dlaczego ćwiczysz w taki upał w czapce?", dostawali niemą odpowiedź w postaci czapki z głowy, pod którą kryła się stylizacja "od gara". Oczywiście następne pytanie brzmiało: "kto ci to zrobił?", na co padała sucha odpowiedź:"żona". Jak się łatwo domyślić, już nigdy więcej mój "Braun" nie dotknął włosów Onego. Zresztą...nawet nie zabiegałam o ten kontakt...
Plan był dobry, choć szkoda, że nie końca zrealizowany: ogolenie domowników na zero pozwala zaoszczędzić niebagatelne kwoty na grzebieniach, szamponach, odżywkach etc, ułatwia też i wzmacnia rodzinną identyfikację. A i mąż w takim stanie mógłby zostać skutecznie zabezpieczony przed zakusami innych niewiast włosolubnych.
OdpowiedzUsuń