środa, 27 lutego 2013

Wiara, nadzieja...głupota

Pisanie bloga w sposób jaki tutaj uprawiam, okazuje się być niezwykle uciążliwe. Powód? Poczytność wśród znajomych. Jaja z tego wychodzą, bo dzwonią Osoby i pytają czy to o nich - wspominałam już zresztą chyba o tym. Podobno największą popularnością cieszą się blogi kulinarne i modowe, a ja dodałabym do tej listy jeszcze trzeci gatunek: "o nas". Najzabawniejsze jest jednak to, że Osoby - mniej lub bardziej świadomie - same podkładają mi się pod pióro i - przyznaję - czasem z tych "podłożeń" korzystam. Dziś też to zrobię i spośród trzech kandydatów molestujących mnie wczoraj pytaniami, poświęcę ten post jednemu z nich.
Problem w tym, że - by zadbać o Jego anonimowość - muszę zacząć odrobinę zmyślać, tak by rozpoznanie Go przez wspólnych znajomych było co najmniej utrudnione lub - najlepiej - niemożliwe.
Kandydat, którego mam na myśli, spokojnie podpada pod "Super Boskiego", ale  - by Onego nie urazić - tytuł ten celowo pominę. Spotkałam Go na swojej drodze...jakiś czas temu. Spóźnił się na pierwsze  spotkanie ponad siedem godzin. Może to był znak i może już wtedy powinnam dać sobie z Nim spokój.
W pierwszej chwili nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia, ale wiem, że - wbrew powszechnej opinii i wiedzy kładzionej do głów na różnej maści szkoleniach - wcale nie pierwsze trzydzieści sekund jest decydujące. Z początku raziła mnie jego pewność siebie i głębokie przekonanie o swojej niezwykłej, wszechstronnej atrakcyjności. Z czasem jednak przestało mi to przeszkadzać i przyjęłam do wiadomości, że "ten typ tak ma". "Ten Typ" miał w sobie wielką siłę, swoisty urok i optymizm, co w naszym społeczeństwie jest rzadkie i bywa...(czasem niestety) porywające.
Toteż porwać się dałam, a nawet z domu, do domu innego "uprowadzić" się pozwoliłam. Tym razem miało być pięknie. Miało być inaczej, bo z Kosmiczną Materią miałam podobno do czynienia. Przez sekundę poczułam się niemal jak pod anielskim skrzydłem po to, by - za jakże niedługą chwilę - zrozumieć, że to żadne skrzydło nie jest, ale ogon samego diabła.
Jak żyję tylu deklaracji nie usłyszałam, co przez to mgnienie oka, w którym trwał nasz "związek". 
Starałam się jak mogłam, by zaufać "Boskiemu". Myślałam: "Do cholery, kobieto, przestań być taka uprzedzona i zatwardziała w tej swojej nieufności. Daj na luz i płyń z prądem". No i popłynęłam, ale... bez "Boskiego". Wysiadł ze wspólnej łódeczki niezauważony, zostawiając mnie samą na wzburzonym oceanie...

Postscriptum: Warto dodać, że "Boski" niebiańsko całował...w czoło, ale jakie to teraz ma znaczenie? Widać żadnego skoro zapomniałam o tym wspomnieć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz