czwartek, 14 lutego 2013

Wyszłam za mąż, zaraz wracam.

Kiedyś było tak...Otwierałam oczy, przeciągałam się w ciepłej pościeli i rozglądałam leniwie po naszym malutkim mieszkaniu. Myślałam jak mi dobrze i jak pięknie jest, gdy nie ma się żadnych zmartwień. Kiedy już wydobyłam się z łóżka, szłam do kuchni, gdzie zawsze znajdowałam przygotowane kanapki opatrzone za każdym razem innym lecz równie czułym liścikiem. 
Każdy zaczynał się słowami: "Króliczku", "Miczku, "Prosiaczku", "Kwiatuszku" oraz wieloma innymi, ekstremalnie czułymi 
(jakże dziś "śmiesznymi" i krępującymi dla mojego "dorosłego" umysłu) określeniami. Każdy taki "dzieńdoberek" mieścił się
 - z większym lub mniejszym trudem - na małej fiszce, lub kartce skądś tam wydartej w pośpiechu i informował o przybliżonej godzinie powrotu mojego Ukochanego do domu, o tym co czeka na mnie dobrego w lodówce, jak mocno kocha i...co by zjadł pysznego, co tylko ja potrafię najlepiej... Gdy "raz na ruski rok" karteczki nie było, byłam rozczarowana i dopatrywałam się początków końca naszej miłości. Miałam wtedy dziewiętnaście lat, głowę pełną ideałów i serce wierne bezgranicznie, a ciało oddane na zawsze temu Jedynemu. 
Brzmi jak "oleista brazyliana"? Już kończę tę lukrowaną, lecz prawdziwą opowieść, bo osiemnaście lat później...
W fotelu siedzi jakby obcy człowiek. Nie zwraca na mnie uwagi. Nie rozmawiamy całymi dniami. Po liścikach słuch zaginął
(może gdzieś w zakamarkach pudełek ze zdjęciami wala się jeszcze jakaś pożółkła, zagubiona "karteczka śniadaniowa"), czułe słówka zastąpiły nerwowe warknięcia, kiedy już koniecznie trzeba się "jakoś skomunikować". Dotyk "wyszedł z mody". 
Na szczęście tego dobrego nie zastąpił zły. Państwo nas złączyło 
i państwo wydało pozwolenie by się rozłączyć. Bóg nas związał węzłem małżeńskim, ale od rozwiązania supła umył ręce.
Mam to gdzieś. Sami się zaplątaliśmy to i sami się rozplątaliśmy. Tak jest lepiej. (?) Pomimo ciężarów, które przez te wszystkie lata udźwignęliśmy, finalnie przegraliśmy, bo przestaliśmy patrzeć w jednym kierunku i straciliśmy z oczu wspólny cel.
Czasami miałam wrażenie, że w jednej "drużynie" gramy tylko formalnie, a w rzeczywistości każdy zawzięcie forsuje swoje racje
i traci energię na udowadnianie prawd niepotrzebnych. Nie czuję nienawiści do Byłego Mego, co miał być na całe życie.  
Bywam zła, że On odpuścił. Właściwie to wściekła bywam i rozgoryczona. Następny w "kolejce" jest smutek.
Smutek odczuwam ogromny, gdy pomyślę, że kiedyś zagłębienie stanowiące połączenie mojego nosa z policzkiem było najlepszym miejscem do całowania, a czubek "noska" zawsze podobno miałam zimny. 
Dziś o tym, że mam zimny nos mówią mi Dzieci, kiedy je całuję i dotknę nim ich policzków. 
Teoretycznie nic się więc nie zmieniło - nos jak zimny był tak jest...

1 komentarz:

  1. Katarzyno, stałaś się moją ulubioną pisarką-a ja Twoim wiernym czytelnikiem;)
    Gorzki ten blog i jakże mi bliski,,,,chyba Tobie dziękuję za pewne poukładanie, ubranie w słowa,,-dziękuję na pewno, bo myślałam,że jestem samotna w takim odczuwaniu;
    Pozdrawiam
    Katarzyna G.

    OdpowiedzUsuń