poniedziałek, 4 lutego 2013

Kultura wyższych sfer

Przez lata pracy miałam do czynienia z ludźmi wysoko i wyżej jeszcze postawionymi. Bynajmniej nie chwalę się, bo i nie ma czym, jak się w dalszej części "bajeczki" przekonacie. Bywałam tam i tu i tu i tam, na "mikserach", bankietach, eventach, spotkaniach biznesowych i kolacjach , w lokalach dumnie prężących swoje pięć gwiazdek. Towarzystwo biorące udział w tych wydarzeniach również uchodziło za pięciogwiazdkowe. Jak taka kolacja wygląda oficjalnie, niby wiadomo (przecie w telewizorze pokazują), ale na część nieoficjalną spada zazwyczaj zasłona milczenia, a szkoda, bo wtedy to się dopiero dzieje...
Zazwyczaj przebieg nie odbiega od standardowego, niepisanego, wewnętrznego "regulaminu" spotkania. W wyznaczonej dacie i godzinie, w przeważanie bardzo wykwintnym miejscu, zbiera się bardzo wykwintne towarzystwo, składające się z głów uczonych wszelkich profesji, bądź biznesowo sprawnych. Celowo użyłam tego rozróżnienia, bo nie zawsze poziom wykształcenia/wiedzy idzie w parze z szeroko pojętą przedsiębiorczością, o której to oczywistości też wspominać - jak sądzę - nie trzeba.
Jest powiedzmy godzina dwudziesta. Towarzystwo "pod krawatami", muszkami, fularami lub - w opcji dla pań - "pod koliami". Na powitanie kurtuazyjna wymiana uścisków dłoni, skinień pięknie uczesanych głów, tudzież radosnych westchnień i cmoków z okazji długiego niewidzenia. Grzecznościowym komplementom i zachwytom nie ma końca, podobnie jak niekończącej się wymianie tytułów, stanowisk i zasług. Towarzystwo odrobinę speszone rozgląda się niepewnie w poszukiwaniu karteczki ze swoim nazwiskiem lub za wolnym miejscem, w którym mogłoby przycupnąć. Nie sposób nie zauważyć starych bywalców czujących się jak wodzireje stąd też tak pewnie się zachowujących. Kiedy już wszyscy zasiedli, na stół "wjeżdżają" wyszukane dania - to opcja full zamiast wersji dla sprinterów czyli "szwedzkiego stołu". Każdy uczestnik show trzyma pięknie łokcie przy swoim ciele, bacząc by sąsiada nie musnąć nawet, o szturchnięciu nieumyślnym nie wspominając.
Sztućcami operuje niczym szablą w powietrzu, tak by Boże uchowaj po talerzu niczym pazurem po tablicy nie zgrzytnąć.
Przed każdym wzniesieniem kieliszka z trunkiem szlachetnym, kąciki ust serwetą osusza i porcje szpitalne za każdym razem z półmisków pobiera. Wszystko w dobrym tonie, smaku i najlepszym wydaniu. Rozmowy się toczące, ułożone są równie nienagannie jak fryzury gości.
W programie spotkania znajduje się czasem miejsce na odrobinę "sztuki", więc wszyscy z podziwem - pomiędzy jednym kęsem, a drugim - spoglądają na gwiazdę wieczoru. 
Dobiega dwudziesta trzecia. Ci co nie lubią wrażeń, wychodzą "po angielsku", ale kochający rozrywkę, dopiero teraz zaczynają odczuwać niewysłowioną wdzięczność dla organizatorów za to, że "tak świetnie to wszystko zorganizowali".
Co odważniejsi z grupy "wodzirejów" pozwalają nawet odpocząć prowadzącym "galę", odbierając im mikrofon i wprowadzając swój autorski program animacyjny. Tuż przed północą to czas na pierwsze bóle głowy i początki znużenia u niektórych osobników płci obojga. Wszystko coraz mocniej i głośniej szumi; muzyka z głośnika, głos z krzesła obok i szum niewiadomego pochodzenia, ale prawdopodobnie gdzieś z wnętrza czaszki pochodzący.
Na nieszczęście niemal zawsze na takie imprezy kulturalne przyjeżdżam samochodem, więc o wspomnianej godzinie jedenastej p.m. zaczynam dostrzegać pierwsze symptomy niedopasowania mojej trzeźwej głowy do reszty głów zebranych w lokalu.
Tu i ówdzie majaczą sylwetki par płci męskiej, obejmujące się czule ramieniem, z łokciem wspartym o środek talerza z wyborną sałatką, tłumaczące coś niewyraźnie pilnemu słuchaczowi z nieobecnym wzrokiem. Panie już bardziej przystępne i przychylniej nastawione do wchodzenia w towarzyskie interakcje, pląsające po parkiecie niczym rusałki, gotowe zatańczyć nawet kankana, miotają swe wdzięki w mętne oczy publiki niczym gaśnica pianę. Powinnam wyjść, by nie zostać uznaną za jakiegoś szpiega z innej frakcji, bo wedle naszej, polskiej tradycji, kto nie pije ten donosi, postanawiam jednak zostać i skupić się na jedzeniu, bo - co tu ukrywać - jeść lubię. Drastycznie malejąca populacja osobników zdolnych do konwersacji w odpowiednim dla mnie tempie i klimacie powoduje znaczny ubytek dobrego nastroju w jakim się tutaj pojawiłam.
Godzina dwudziesta czwarta "z okładem" niesie ze sobą tyle atrakcji, że nie potrafię oderwać ni uszu ni oczu od tego widowiska, więc odrywam się mimowolnie od talerza. Teraz już nie czas na kurtuazję - potrzebne są mocniejsze środki wyrazu.
Już nikt nie patrzy, by nie zahaczyć mankietem o ramie sąsiada, bo teraz wchodzą do procesu komunikacji inne narzędzia; mocne klepnięcia w kark lub plecy, tudzież mocne chwyty za głowę interlokutora, po to by bardziej skupić jego uwagę na swojej dynamicznej mimice. Dialogi ewoluują i z każdą minutą wchodzą w coraz niższe rejestry, by o trzeciej nad ranem osiągnąć spektakularne dno.
"Nic tu po mnie"  - myślę i rzucam ostatnie spojrzenie na "wyższe sfery". Rozchełstane, nieprzytomne dziady i pijane, rozmazane baby... Niech żyje bal! Po "panach" i "damach" nie ma śladu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz