środa, 27 lutego 2013

Wiara, nadzieja...głupota

Pisanie bloga w sposób jaki tutaj uprawiam, okazuje się być niezwykle uciążliwe. Powód? Poczytność wśród znajomych. Jaja z tego wychodzą, bo dzwonią Osoby i pytają czy to o nich - wspominałam już zresztą chyba o tym. Podobno największą popularnością cieszą się blogi kulinarne i modowe, a ja dodałabym do tej listy jeszcze trzeci gatunek: "o nas". Najzabawniejsze jest jednak to, że Osoby - mniej lub bardziej świadomie - same podkładają mi się pod pióro i - przyznaję - czasem z tych "podłożeń" korzystam. Dziś też to zrobię i spośród trzech kandydatów molestujących mnie wczoraj pytaniami, poświęcę ten post jednemu z nich.
Problem w tym, że - by zadbać o Jego anonimowość - muszę zacząć odrobinę zmyślać, tak by rozpoznanie Go przez wspólnych znajomych było co najmniej utrudnione lub - najlepiej - niemożliwe.
Kandydat, którego mam na myśli, spokojnie podpada pod "Super Boskiego", ale  - by Onego nie urazić - tytuł ten celowo pominę. Spotkałam Go na swojej drodze...jakiś czas temu. Spóźnił się na pierwsze  spotkanie ponad siedem godzin. Może to był znak i może już wtedy powinnam dać sobie z Nim spokój.
W pierwszej chwili nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia, ale wiem, że - wbrew powszechnej opinii i wiedzy kładzionej do głów na różnej maści szkoleniach - wcale nie pierwsze trzydzieści sekund jest decydujące. Z początku raziła mnie jego pewność siebie i głębokie przekonanie o swojej niezwykłej, wszechstronnej atrakcyjności. Z czasem jednak przestało mi to przeszkadzać i przyjęłam do wiadomości, że "ten typ tak ma". "Ten Typ" miał w sobie wielką siłę, swoisty urok i optymizm, co w naszym społeczeństwie jest rzadkie i bywa...(czasem niestety) porywające.
Toteż porwać się dałam, a nawet z domu, do domu innego "uprowadzić" się pozwoliłam. Tym razem miało być pięknie. Miało być inaczej, bo z Kosmiczną Materią miałam podobno do czynienia. Przez sekundę poczułam się niemal jak pod anielskim skrzydłem po to, by - za jakże niedługą chwilę - zrozumieć, że to żadne skrzydło nie jest, ale ogon samego diabła.
Jak żyję tylu deklaracji nie usłyszałam, co przez to mgnienie oka, w którym trwał nasz "związek". 
Starałam się jak mogłam, by zaufać "Boskiemu". Myślałam: "Do cholery, kobieto, przestań być taka uprzedzona i zatwardziała w tej swojej nieufności. Daj na luz i płyń z prądem". No i popłynęłam, ale... bez "Boskiego". Wysiadł ze wspólnej łódeczki niezauważony, zostawiając mnie samą na wzburzonym oceanie...

Postscriptum: Warto dodać, że "Boski" niebiańsko całował...w czoło, ale jakie to teraz ma znaczenie? Widać żadnego skoro zapomniałam o tym wspomnieć...

niedziela, 24 lutego 2013

My secret weakness...

Konia z rzędem temu, kto powie mi dlaczego jeden niewinny Milky Way, którego z wyrzutem pochłaniam w minutę ma w sobie 100 kalorii? I dlaczego potem muszę wytapiać z siebie tę nieadekwatną przyjemność przez minut piętnaście? Do tego celu  używam roweru bez kółek, a dodatkowo jeszcze godzinę dręczę ciało innymi wygibasami, bo jak wiadomo nie jednym "milkiłejem" dziennie człowiek się żywi i nie on jeden przechodzi cudowną transformację w mniej cudowny brzuszek, pośladek, czy sążne udko.
Jak każdy śmiertelnik na dwóch nogach mam swoje rytuały. Śniadanko, potem kawusia, a do kawusi "coś dobrego". 
Oczywiste jest, że za "coś dobrego" nie służy kiszona kapusta, ani ogórek konserwowy. Malutkie, niewinne ciasteczko, czekoladka nadziewana czymś równie niewinnym, albo ten cholerny "milky"...
"Milky'ego"cechuje bezwzględna systematyczność. Pojawia się u mnie każdego dnia, każe się rozbierać z papierka i podziwiać swoje walory oraz bogate wnętrze. Ulegam zawsze. Konsumpcja murowana, przyjemność gwarantowana.
Potem oczywiście kac moralny, bo znowu nie wytrzymałam i "puściłam się" z Milky Way'em. 

piątek, 22 lutego 2013

Zderzenie czołowe czyli Kraina Beznadziei

Miałam do niedawna dwulitrowy dzbanek na zimne napoje, w którym codziennie zaparzałam herbatę dla całej rodziny. 
Wiadomo - rodzina duża to i dużo herbaty do śniadania potrzeba. Każdego dnia, gdy wlewałam do niego wrzątek, towarzyszyła mi jedna myśl: "szlag... jak ten dzbanek kiedyś pierdyknie i to wszystko wyleje mi się na nogi..." Skąd ja wiem, że już wiecie, że - koniec  końców - "pierdyknął"? Odpowiedzi są co najmniej dwie; logiczna brzmi: " bo to był dzbanek do zimnych, a nie gorących napojów", zaś odpowiedź druga - magiczna / intuicyjna może wyglądać tak: "Wykrakałaś sobie". 
I wiecie co? Oba twierdzenia są poprawne...
Jako nastolatka marzyłam każdego dnia. Na przystanku, w  autobusie, w wannie, w szkole. Gdy było mi źle i uważałam, że świat mnie krzywdzi, marzyłam z jeszcze większym zapałem, odgrażając się w myślach: "ja wam jeszcze pokażę, jeszcze wszyscy zobaczycie na co mnie stać!". Przed zaśnięciem fantazjowałam o tym, jak powinno wyglądać moje dorosłe życie. Bywało tak, że totalnie nakręcałam się optymistycznymi wizjami, wierciłam się nerwowo w łóżku, moje tętno przyspieszało, a na policzki występował gorączkowy rumieniec. Niejednokrotnie miałam ochotę wyskoczyć z rozgrzanej pościeli i zapisywać te wszystkie fantastyczne projekcje, które następnego dnia wydawały mi się  zupełnie niedorzeczne, głupkowate i płaskie. 
O poranku znikała gdzieś magia i soczyste kolory, w których widziałam swoją przyszłość, jednak następnego wieczoru marzenia powracały na nowo. Tak było przez lata mojego dorastania.
W swoich fantazjach byłam "mocarna", ważna, pewna siebie, piękna i "posiadająca"-  zarówno pieniądze jak i uznanie.
Nie skłamię jeśli przyznam, że te wszystkie, "wymarzone marzenia" spełniły się. Jednak w pewnym momencie, mnie, dorosłej kobiecie, magiczne myślenie gdzieś uciekło. Kładłam się do łóżka wymęczona i bezmyślna. Wstawałam przygnieciona nawałem codziennych obowiązków i piętrzącymi się z dnia na dzień problemami. Muzyka, którą tak kocham, przestała cieszyć moje uszy. Samochodem jeździłam w zupełnej ciszy, nieobecna, z twarzą wygiętą w grymasie świadczącym o tym, że brałam udział w zderzeniu czołowym. I tak właśnie było - poszłam "na czołowe" z życiem. Nie mogłam oprzeć się myśli, ze wszystko wymyka mi się spod kontroli, że nad niczym nie panuję. Było coraz gorzej. 
Wywodzę się z rodziny "bab twardzielek", więc o załamaniu się nie było mowy. W tej rodzinie to "nie przystoi". Jednak... Działałam jak półautomat. Tylko dla dzieci wyłączałam w sobie "automatycznego pilota". Działałam, bo wiedziałam, że tak trzeba, że tak powinno się robić, ale robiłam to przez zaciśnięte zęby i pięści, Wciąż powtarzałam sobie w myślach; "TO minie, to jest jak wahadło -odchyla się przecież w obie strony, TO jest jak giełda - jest czas hossy i bessy. Teraz jest bessa".
Nie pomagało. W końcu... "oświeciło" mnie... Przypuszczam, że tak właśnie czuje się anorektyk, gdy postanawia wyzdrowieć - dostaje dreszczy na widok jedzenia, ale zmusza się by przełknąć choćby kęs, bo wie, że to jedyna droga ku lepszemu.
Zaczęłam znowu myśleć o tym, co sprawia mi radość, co chciałabym, by mnie spotkało. Wreszcie znów "widzę" miejsca i ludzi, w których otoczeniu chciałabym spędzać czas, czuję emocje, które pogubiłam w drodze do "Krainy Beznadziei", a których pragnę... Wieczorami "ćwiczę" przyjemne myśli. Z początku było to bardzo trudne. Koszmary dnia spadały jak głazy na moje pierwsze - po długiej, "emocjonalnej zimie" - nieśmiałe, pozytywne myśli. Co rusz łapałam się na tym, że już nie marzę lecz znowu umartwiam się nad tym, co jutro zrobię z tym czy tamtym, "śmierdzącym tematem".
Po kilku dniach intensywnego zmuszania się do karmienia umysłu dobrą myślą, "wróciła do mnie" muzyka.
Zmieniarka w aucie znowu jest w ruchu, podobnie jak sprzęt w domu i słuchawki na spacerze.
W chwili gdy to piszę, do mojej głowy sączy się po kabelkach "Anchorless" (De -Phazz).
Jest mi dobrze, pomimo, że "realnie" nadal jest - dyplomatycznie rzecz ujmując- nieciekawie.
Uśmiecham się, bo już wiem co jest za zakrętem...Tam jest to, co sobie wymarzę!

https://www.youtube.com/watch?v=tFTIlnJpYos

niedziela, 17 lutego 2013

Tamagotchi

Pamiętacie elektroniczną zabawkę w kształcie jajka o egzotycznie brzmiącej nazwie Tamagotchi? Któż inny mógł ją wymyślić jak nie wszechmocni Japończycy...
W latach 90 - tych ubiegłego wieku wszystkie dzieci (?) sfiksowały na punkcie mycia, wysadzania i karmienia wirtualnego zwierzaka. Projekt nie umarł i stworzenie dostało kolejne życie  - tym razem w telefonach komórkowych.
Permanentnie ganię dzieciaki za robienie z telefonu konsoli do gier, niemniej wciąż znajduję - również na swoich telefonach, zamontowane nowe gierki. Przed wyjazdem na ferie syn jęczał bez przerwy, bym opiekowała się jego Pou. Nie wiedziałam o co chodzi, dopóki któregoś dnia nie nacisnęłam ikonki na pulpicie swojego Ericssona, kiedy to moim oczom ukazało się żółte, drżące stworzenie, w kształcie trójkąta równobocznego z zaokrąglonymi bokami. Jego graficzne, ruszające się oczka wyrażały przerażenie, a z paszczy dobywał się dźwięk niezadowolenia. "Czegoż to ludzie nie wymyślą" - pomyślałam, po czym zrobiło mi się żal stwora i intuicyjnie zaczęłam wciskać wszystkie guziki, byleby tylko "żółty" przestał drżeć i robić miny jakby umierał. Po trzech dniach wiedziałam co i jak; gdy drży, oznacza to, że jest chory, albo głodny, więc trzeba iść do lodówki i go nakarmić, a jeśli  nic w niej nie ma, należy wcisnąć zielony plusik i dokupić trochę żarcia - głównie słodyczy, sushi i fast foodu, bo zdrowej żywności w grze dla dzieci nie uświadczysz. 
Oczywiście, by dokupić trzeba mieć, a żeby kasę mieć trzeba grać (???). Pou czasem odmawia jedzenia, bo jest przekarmiony, albo robi kupę i się brudzi. Czasem brakuje mu energii, a czasami trzeba go "wybawić" do czego służy piłeczka. 
Tak się w to "opiekowanie" wciągnęłam, że pomimo powrotu dziecka z wypadu tydzień temu, ja wciąż niańczę to "nie wiadomo co", nawet czekając w kolejce do lekarza, co wywołuje zdumienie i dezaprobatę u współkolejkowiczów. Nie wspomnę już o tym, że gdy kładę się spać, tak kombinuję, by Pou też miał porę spania, co bym w nocy wstawać do niego nie musiała...  

sobota, 16 lutego 2013

Dotykaj mnie takkk...

Wyhodowałam się na skromnej ilościowo, a jednocześnie niezwykle bogatej jakościowo (czytaj emocjonującej), romantycznej podbudowie z  teledysków lat 90 - tych. Wreszcie, po dwóch dekadach zrozumiałam dlaczego mam taką słabość do - koniecznie - nieanemicznych i nieprzerośniętych facetów, w - już niekoniecznie - białych lub czarnych t-shirtach oraz jasnych, błękitnych dżinsach. John Bon Jovi ze swoim pięknym torsem, uszlachetnionym apetycznym "gobelinem", w teledysku "Always" i jego wydepilowana konkurencja w długich włosach z tego samego wątku sprawiały, że patrząc na "to", drżałam jak w gorączce, zupełnie nie rozumiejąc co się ze mną dzieje.. Pan John i jeszcze kilku innych "szarpidrutów" tak mnie wypaczyli, że na dźwięk gitary odbiera mi rozum. Gęba łobuza tzn.wokalisty z Aerosmith i ich "Crazy" powodowały, że nieruchomiałam, chłonąc obraz i dźwięk wszystkimi zmysłami. My młodzież 90' mieliśmy wtedy do dyspozycji tylko dwa programy, a w nich: w "dwójce" "Studio 2", które było jednym z niewielu (o ile nie jedynym) łącznikiem z "innym" światem oraz "Koncert życzeń" (bodaj "na jedynce") , gdzie zawsze na koniec powinszowań dla babć, matek i "z okazji złotych godów", puszczano piosenkę zagraniczną z okazji osiemnastych urodzin Zosi czy tam innej Misi. Zapomniałabym...jeszcze  "Wideoteka"...Polowanie na "zachodniego hiciora" było w moim życiu stałym punktem programu .
Dziś moje serce wciąż żywiej bije, gdy do uszu sączy się "Still Got The Blues" Gary Moore'a, "Falling Into You" Celine Dion czy choćby - z pozoru niepozorna pościelówa - "Lilly Was Here" duetu Dulfer & Steward. Od analizy każdej sekundy teledysku Guns N' Roses i ich "November Rain" miałam gęsią skórkę. Rozkraczony Slash na skraju klifu w swoich obcisłych, skórzanych spodniach, sznurowanych na (pragnę dziś domniemywać) niezwykle urodziwym przyrodzeniu, z gitarą lubieżnie przylegająca do dolnych partii tułowia, robił jednocześnie ogromne wrażenie 
i ostrą destrukcję w mojej kilkunastoletniej,  ledwie się budzącej, seksualnej świadomości. 
Ze względu na powyższe fakty, świat wyposażony jest dziś w ogromną (kolejne domniemanie) rzeszę romantycznych czterdziestolatek, którym bliższy jest zazdrosny romantyk z "Always" niż współczesny ignorant typu  odpicowany w "złotka" i łańcuszki Snoop Dogg czy też ówczesny, rozedrgany  seksualnie Mick Jagger (obaj na swój sposób całkiem niekrzywi) . 
Przypuszczam, że nie mnie jednej - w tym "przedziale wiekowym", bliższa jest adoracja poprzez pożądliwe spojrzenia niż przez bezpośrednie zapytanie w stylu: "bzykasz się mała?".
Wolę też zmysłowe ocieranie się ciał w tańcu niż bezpośredni chwyt za dupsko czy inny wystający element mojego jestestwa. Chcę czuć dotyk zmysłowego pocałunku na szyi, oddech przy uchu, mocne dłonie na swojej talii, kolanie, udzie, plecach i...na tym się zatrzymać...choćby na chwilę. A męskie dłonie we włosach ? Która babka o tym nie marzy? Na pewno któraś nie marzy...na przykład ta z kaskiem na głowie, wykonanym z tapira i lakieru. Ja tapira nie mam więc sobie o tym marzę.
Słyszałam teorię, że - w procesie ewolucji - zaniknie ludziom nos i uszy. Nie miałam zielonego pojęcia, że kobiety, proces transformacji przechodzą w ekspresowym tempie i, że obecnie "standardowa" kobieta składa się jedynie z ust, piersi i pupy oraz "epicentrum" mieszczącego się z przodu  tułowia każdej niewiasty. 
Byłam wczoraj w klubie i widziałam, które "elementy" kobiety (naturalnie za jej zgodą) cieszą się największą popularnością, dlatego w "nowszych" modelach, pozostałe części śmiem uznać za będące w zaniku.
"Modele" sprzed roku 1990 wymagają finezji, odrobiny cierpliwości i pojęcia o budowie ich "jednostek napędowych", a na tym niewielu "specjalistów" naprawdę się zna...





piątek, 15 lutego 2013

Lada 1980 -2013

Wchodzę do sklepu z konfekcją damską, z bardzo  - jak na nasze realia - wysokiej półki, a tam baba z "krzywą gębą" ignoruje mnie, bo przyszłam ubrana nie jak milion "ojro". W sieciówce spożywczej, której nazwy nie podam, albo - czemu nie  - właśnie, że podam, proszę o przedłużenie mi biletu, bo jak u nich kupisz za "parędzieścia" złotych to, masz godzinę następną w "Arkadach" za darmo. "Uprzejma" ekspedientka furczy krzywą gębą, że mam 
"se stać' od nowa w kolejce, z której to właśnie z trudem wyszłam, tylko, że w tej drugiej czyli u niej - pani szefowej konkretnie tych dwóch metrów kwadratowych powierzchni. W taksówce, w Sopocie zdzierca z wymalowaną na facjacie zjadliwością, każe mi płacić sto złotych  za przejechanie pięciu kilometrów, bo "wygląda pani jak milion "ojro" to panią stać by bulić, a ja muszę kupić wnukom słodycze". W innym zaś "sklepiku" wyglądam jakbym zerwała się z pokazu w Mediolanie, więc "włazidupstwu" nie ma końca. Panie wiją się wokół mnie jak bluszcz po klifie, 
po czym uśmiech znika z ich znudzonych, wytapetowanych twarzy niczym kamfora, w momencie, gdy mówię, że nic nie kupię.
Chińczycy powiadają:
"Jeżeli nie potrafisz  się uśmiechać, nie otwieraj sklepu", a ja zdecydowanie wolę płatną uprzejmość od bezpłatnego chamstwa...

czwartek, 14 lutego 2013

Wyszłam za mąż, zaraz wracam.

Kiedyś było tak...Otwierałam oczy, przeciągałam się w ciepłej pościeli i rozglądałam leniwie po naszym malutkim mieszkaniu. Myślałam jak mi dobrze i jak pięknie jest, gdy nie ma się żadnych zmartwień. Kiedy już wydobyłam się z łóżka, szłam do kuchni, gdzie zawsze znajdowałam przygotowane kanapki opatrzone za każdym razem innym lecz równie czułym liścikiem. 
Każdy zaczynał się słowami: "Króliczku", "Miczku, "Prosiaczku", "Kwiatuszku" oraz wieloma innymi, ekstremalnie czułymi 
(jakże dziś "śmiesznymi" i krępującymi dla mojego "dorosłego" umysłu) określeniami. Każdy taki "dzieńdoberek" mieścił się
 - z większym lub mniejszym trudem - na małej fiszce, lub kartce skądś tam wydartej w pośpiechu i informował o przybliżonej godzinie powrotu mojego Ukochanego do domu, o tym co czeka na mnie dobrego w lodówce, jak mocno kocha i...co by zjadł pysznego, co tylko ja potrafię najlepiej... Gdy "raz na ruski rok" karteczki nie było, byłam rozczarowana i dopatrywałam się początków końca naszej miłości. Miałam wtedy dziewiętnaście lat, głowę pełną ideałów i serce wierne bezgranicznie, a ciało oddane na zawsze temu Jedynemu. 
Brzmi jak "oleista brazyliana"? Już kończę tę lukrowaną, lecz prawdziwą opowieść, bo osiemnaście lat później...
W fotelu siedzi jakby obcy człowiek. Nie zwraca na mnie uwagi. Nie rozmawiamy całymi dniami. Po liścikach słuch zaginął
(może gdzieś w zakamarkach pudełek ze zdjęciami wala się jeszcze jakaś pożółkła, zagubiona "karteczka śniadaniowa"), czułe słówka zastąpiły nerwowe warknięcia, kiedy już koniecznie trzeba się "jakoś skomunikować". Dotyk "wyszedł z mody". 
Na szczęście tego dobrego nie zastąpił zły. Państwo nas złączyło 
i państwo wydało pozwolenie by się rozłączyć. Bóg nas związał węzłem małżeńskim, ale od rozwiązania supła umył ręce.
Mam to gdzieś. Sami się zaplątaliśmy to i sami się rozplątaliśmy. Tak jest lepiej. (?) Pomimo ciężarów, które przez te wszystkie lata udźwignęliśmy, finalnie przegraliśmy, bo przestaliśmy patrzeć w jednym kierunku i straciliśmy z oczu wspólny cel.
Czasami miałam wrażenie, że w jednej "drużynie" gramy tylko formalnie, a w rzeczywistości każdy zawzięcie forsuje swoje racje
i traci energię na udowadnianie prawd niepotrzebnych. Nie czuję nienawiści do Byłego Mego, co miał być na całe życie.  
Bywam zła, że On odpuścił. Właściwie to wściekła bywam i rozgoryczona. Następny w "kolejce" jest smutek.
Smutek odczuwam ogromny, gdy pomyślę, że kiedyś zagłębienie stanowiące połączenie mojego nosa z policzkiem było najlepszym miejscem do całowania, a czubek "noska" zawsze podobno miałam zimny. 
Dziś o tym, że mam zimny nos mówią mi Dzieci, kiedy je całuję i dotknę nim ich policzków. 
Teoretycznie nic się więc nie zmieniło - nos jak zimny był tak jest...

wtorek, 12 lutego 2013

Różnice kulturowe

Mówię mojemu Niepolskiemu Znajomemu, że kandydatem na Jedynego Przytulaka Mego być nie może, bo zajęty jest, a on mi na to, że zajęte są tylko toalety...
Innym razem, gdy mówię, że kobieta to takiego totalnie zakochanego by chciała, on mi odpowiada, że on dokładnie taki właśnie jest; "na maksa zakochany od 14.30 do 18 -stej", a potem do obowiązków trzeba wracać czytaj "prawowitej". Aż wreszcie teorię przedstawia, że "u nich" zdrada jest do trzystu kilometrów od domu, a potem to już nie zdrada, zaś ze względu na skandaliczny stan polskich dróg, u nas zdrada liczy się tylko do pięćdziesięciu kilometrów od domu.
Trzeba brać poprawkę na taką interpretację niepodlegających - w naszej kulturze - interpretacji pojęć, gdy strzeli do głowy pomysł, by "pobyć sobie" z takim 'południowym optymistą"...

poniedziałek, 11 lutego 2013

Koleżanka M

Byłam dziś na najdłuższej kawie w życiu. Z Koleżanką Magdą umówiłyśmy się na czternastą w Cafe Fika. Przyszła punktualnie, wyglądała pięknie. Pomimo zarzucanej kobietom wrodzonej zawiści i braku solidarności, wcale nie szczypała mnie w oczy jej nienaganna powierzchowność, w której to definicji zawiera się również nieprzeciętna uroda. Wbrew teoriom sceptyków istnieją żywe dowody na to, że kobiety mogą się lubić zamiast lubić się wzajemnie tępić. Nie wiem na czym to polega i o co chodzi, ale niektóre kobiety nie działają na siebie alergicznie i nie dogryzają sobie z dziką przyjemnością, uznając sarkazm za cechę ludzi inteligentnych. Jestem Koleżanką Magdą mile "rozczarowana" , bo nie odnalazłam w Niej grama zjadliwości tak charakterystycznej dla żmij płci obojga, o których pisałam wcześniej, a którym czasu więcej poświęcać nie zamierzam. Skończyłyśmy przed dziewiętnastą z  nieodpartym wrażeniem, że miałyśmy... za mało czasu. Miałam dziś naprawdę miły dzień, pomimo kiepskiego startu, dlatego każdemu życzę takiej "Magdy" choćby tylko raz w tygodniu...

piątek, 8 lutego 2013

Znawca przedmiotu



Dzieci moje w zeszłym lecie były świadkami następującej sceny: telewizor, w telewizorze kontrowersyjna acz ciekawa postać - reprezentant frontu homoseksualnego, aktualny autorytet i komentator modowy. Nazwisko gościa tokującego o trendach też interesujące, bo z pajacykami się kojarzące mimo, że od imienia Jacek pochodzi. Przed telewizorem stoi osobnik lat około sześćdziesiąt z rękoma na wysokości lędźwi we wzajemnym uścisku. Postać odziana jest w biały podkoszulek typu siatka, bermudy w kolorze kawy "lury" - typ; "hawaj", skarpeta kremowa do połowy łydki skwapliwie podciągnięta,  sandał brązowy.
Osobnik z uwagą śledzi akcję w odbiorniku, gdzie z ust autorytetu pada następujące zdanie: " tego lata na plażę dla panów polecam obcisłe szorty...". Obserwator wyraźnie zniesmaczony widokiem krygującego się "po kobiecemu" mężczyzny, odchodzi od odbiornika komentując pod nosem: "co ty wiesz o modzie pedale jeden"...

czwartek, 7 lutego 2013

Wizyta u nogologa





Poszłam dzisiaj do lekarza od nogi, bo mnie boli. Wchodzę do gabinetu, siedzi młody doktor (młody, bo młodszy ode mnie o jakieś lat pięć), wskazuje krzesełko po czym dopytuje z nieudawanym zainteresowaniem o szczegóły powstania kontuzji. Uwielbiam takich młodych, walecznych zapaleńców, zupełnie jeszcze niezmanierowanych, bo to właśnie ich świeżość i chęć poznania pcha świat do przodu. Doktor uśmiecha się sympatycznie łamane przez zalotnie i każe pokazać. Ściągam więc kozak lewy i skarpetkę w paski, z ulga stwierdzając, że lakier czerwony położony na pazury czterdzieści minut wcześniej jest na swoim miejscu.
Tak się dziś śpieszyłam nie wyrabiając się na żadną godzinę, że przemalowałam tylko nogę lewą, a utwardzając lakierek suszarką do włosów, w międzyczasie, poniekąd słusznie wydedukowałam, że prawa nie będzie przecież przedmiotem oględzin i ładnie wyglądać przez tę krótką chwilę nie musi. Pozostawiłam ją więc bez koloru, za to z żółtym odblaskiem na paznokciach po "czerwonym", z którym raczej się nie rozstaję. Medyk wprawił mnie w osłupienie, nie zakładając rękawiczek (ja bym się "odrobinę" obawiała bakterii z czyjejś giry), dokładnie wymiętosił moją obolałą piętę, niemal klęcząc w nogach kozetki, na której się bez zbędnych ceregieli wygodnie rozłożyłam. Twarz miał maksymalnie dwadzieścia centymetrów od mojej kończyny i sprawiał wrażenie wcale swoją robotą niezmaltretowanego. Wesoło sobie przy tym gaworzyliśmy do momentu, gdy poprosił bym pokazała mu drugą stopę, bo nieopatrznie palnęłam, że jestem "trochę krzywa" co oznacza, że mam jedną nogę krótszą od drugiej lub - jak kto woli - drugą dłuższą od pierwszej. Chyba nikogo nie dziwi, że jako młody, dociekliwy i ciekawy kolejnych "przypadków klinicznych" specjalista, chciał sobie "to" obejrzeć, porównać i zmierzyć. Oczywiście nie bez oporu pozbyłam się drugiej skarpetki i pokazałam stopę jakby cudzą. Młody człowiek był dżentelmenem, więc udał, że nie widzi tej kolorystycznej niekonsekwencji, po czym postawił diagnozę: "naderwanie ścięgna na skutek odstawienia wysokich obcasów". Nie mogę chodzić od trzech tygodni tylko dlatego, że dwa miesiące temu "przesiadłam się na płaskie zimówki", a moje nogi od dwudziestu lat biegają niemal wyłącznie na wysokich obcasach. Jedna stopa "zgłupiała"  na skutek tej drastycznej zmiany i skapitulowała. Pogrążona w chwilowym napadzie "rozsądku' i chęci ulżenia moim steranym niebotycznymi wysokościami nogom, wyrządziłam im szkodę i niedźwiedzią przysługę.

Stąd i nie tylko stąd wniosek, że zdrowe nie znaczy lepsze, a gwałtowne, radykalne zmiany nie służą niczemu i to chyba w każdej dziedzinie życia. Wracam do szpilek. 

środa, 6 lutego 2013

Tym razem bez tytułu

Zaczynam dziś dzień z kurami. Coś mi się przestawiło i poszłam spać o północy zamiast o trzeciej, a wstałam po szóstej. Pobudki o tej godzinie nie fundowałam sobie od dwóch lat, czyli od czasu gdy opuściłam gościnne progi pewnej schizofrenicznej firmy, która oczekiwała, bym jako dyrektor handlowy podrzynała pracownikom gardła, a sama przeniosła bety ze swojej sypialni na "ołpen spejs"  i koczowała w biurze, w imię ochrony interesów owej Z o.o.
Lecz nie o tym dzisiaj chciałam... Chodzi mi o zupełnie naturalne 
i szczere "dzień dobry" w pełnym tego słowa znaczeniu. 
Zatem życzę Wam dobrego dnia, udanego w każdej godzinie i dużo słońca,  które mogłoby wreszcie poświecić dłużej niż piętnaście minut. 

wtorek, 5 lutego 2013

Zdrowe nawyki

Siedzę  w samochodzie i czekam. Zaparkowano mnie dziwnie, bo pomiędzy nadjeżdżającym tramwajem, a chodnikiem. Właściwie to na chodniku. W bocznym lusterku widzę młodą kobietę, która niemal opiera się o "mój" samochód. Prawdopodobnie jest właśnie na obowiązkowym, bo niezbędnym dla zdrowia potomka spacerze. Odpala papierosa, zagląda do wózka z dzieciakiem, który ma nie więcej niż 4 miesiące, bo jeszcze mieści się w gondoli i zapytuje: " "chcesz mleka?". Dzieciak zgadza się biernie, bo przecież nie gada jeszcze. Młoda matka z twarzą ogorzałą prawdopodobnie nie od wiatru, zaciąga się papierosem i żółtymi paluchami chwyta butelkę, po czym podaje ją do wnętrza wózka. Druga ręką podaje sobie do ust papierocha, a następnie tumany dymu wtłacza pod plandekę czterokołowca z żywym ładunkiem. Zestawienie "zdrowej żywności" serwowanej z substancjami smolistymi jest dla mnie nie do udźwignięcia.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Kultura wyższych sfer

Przez lata pracy miałam do czynienia z ludźmi wysoko i wyżej jeszcze postawionymi. Bynajmniej nie chwalę się, bo i nie ma czym, jak się w dalszej części "bajeczki" przekonacie. Bywałam tam i tu i tu i tam, na "mikserach", bankietach, eventach, spotkaniach biznesowych i kolacjach , w lokalach dumnie prężących swoje pięć gwiazdek. Towarzystwo biorące udział w tych wydarzeniach również uchodziło za pięciogwiazdkowe. Jak taka kolacja wygląda oficjalnie, niby wiadomo (przecie w telewizorze pokazują), ale na część nieoficjalną spada zazwyczaj zasłona milczenia, a szkoda, bo wtedy to się dopiero dzieje...
Zazwyczaj przebieg nie odbiega od standardowego, niepisanego, wewnętrznego "regulaminu" spotkania. W wyznaczonej dacie i godzinie, w przeważanie bardzo wykwintnym miejscu, zbiera się bardzo wykwintne towarzystwo, składające się z głów uczonych wszelkich profesji, bądź biznesowo sprawnych. Celowo użyłam tego rozróżnienia, bo nie zawsze poziom wykształcenia/wiedzy idzie w parze z szeroko pojętą przedsiębiorczością, o której to oczywistości też wspominać - jak sądzę - nie trzeba.
Jest powiedzmy godzina dwudziesta. Towarzystwo "pod krawatami", muszkami, fularami lub - w opcji dla pań - "pod koliami". Na powitanie kurtuazyjna wymiana uścisków dłoni, skinień pięknie uczesanych głów, tudzież radosnych westchnień i cmoków z okazji długiego niewidzenia. Grzecznościowym komplementom i zachwytom nie ma końca, podobnie jak niekończącej się wymianie tytułów, stanowisk i zasług. Towarzystwo odrobinę speszone rozgląda się niepewnie w poszukiwaniu karteczki ze swoim nazwiskiem lub za wolnym miejscem, w którym mogłoby przycupnąć. Nie sposób nie zauważyć starych bywalców czujących się jak wodzireje stąd też tak pewnie się zachowujących. Kiedy już wszyscy zasiedli, na stół "wjeżdżają" wyszukane dania - to opcja full zamiast wersji dla sprinterów czyli "szwedzkiego stołu". Każdy uczestnik show trzyma pięknie łokcie przy swoim ciele, bacząc by sąsiada nie musnąć nawet, o szturchnięciu nieumyślnym nie wspominając.
Sztućcami operuje niczym szablą w powietrzu, tak by Boże uchowaj po talerzu niczym pazurem po tablicy nie zgrzytnąć.
Przed każdym wzniesieniem kieliszka z trunkiem szlachetnym, kąciki ust serwetą osusza i porcje szpitalne za każdym razem z półmisków pobiera. Wszystko w dobrym tonie, smaku i najlepszym wydaniu. Rozmowy się toczące, ułożone są równie nienagannie jak fryzury gości.
W programie spotkania znajduje się czasem miejsce na odrobinę "sztuki", więc wszyscy z podziwem - pomiędzy jednym kęsem, a drugim - spoglądają na gwiazdę wieczoru. 
Dobiega dwudziesta trzecia. Ci co nie lubią wrażeń, wychodzą "po angielsku", ale kochający rozrywkę, dopiero teraz zaczynają odczuwać niewysłowioną wdzięczność dla organizatorów za to, że "tak świetnie to wszystko zorganizowali".
Co odważniejsi z grupy "wodzirejów" pozwalają nawet odpocząć prowadzącym "galę", odbierając im mikrofon i wprowadzając swój autorski program animacyjny. Tuż przed północą to czas na pierwsze bóle głowy i początki znużenia u niektórych osobników płci obojga. Wszystko coraz mocniej i głośniej szumi; muzyka z głośnika, głos z krzesła obok i szum niewiadomego pochodzenia, ale prawdopodobnie gdzieś z wnętrza czaszki pochodzący.
Na nieszczęście niemal zawsze na takie imprezy kulturalne przyjeżdżam samochodem, więc o wspomnianej godzinie jedenastej p.m. zaczynam dostrzegać pierwsze symptomy niedopasowania mojej trzeźwej głowy do reszty głów zebranych w lokalu.
Tu i ówdzie majaczą sylwetki par płci męskiej, obejmujące się czule ramieniem, z łokciem wspartym o środek talerza z wyborną sałatką, tłumaczące coś niewyraźnie pilnemu słuchaczowi z nieobecnym wzrokiem. Panie już bardziej przystępne i przychylniej nastawione do wchodzenia w towarzyskie interakcje, pląsające po parkiecie niczym rusałki, gotowe zatańczyć nawet kankana, miotają swe wdzięki w mętne oczy publiki niczym gaśnica pianę. Powinnam wyjść, by nie zostać uznaną za jakiegoś szpiega z innej frakcji, bo wedle naszej, polskiej tradycji, kto nie pije ten donosi, postanawiam jednak zostać i skupić się na jedzeniu, bo - co tu ukrywać - jeść lubię. Drastycznie malejąca populacja osobników zdolnych do konwersacji w odpowiednim dla mnie tempie i klimacie powoduje znaczny ubytek dobrego nastroju w jakim się tutaj pojawiłam.
Godzina dwudziesta czwarta "z okładem" niesie ze sobą tyle atrakcji, że nie potrafię oderwać ni uszu ni oczu od tego widowiska, więc odrywam się mimowolnie od talerza. Teraz już nie czas na kurtuazję - potrzebne są mocniejsze środki wyrazu.
Już nikt nie patrzy, by nie zahaczyć mankietem o ramie sąsiada, bo teraz wchodzą do procesu komunikacji inne narzędzia; mocne klepnięcia w kark lub plecy, tudzież mocne chwyty za głowę interlokutora, po to by bardziej skupić jego uwagę na swojej dynamicznej mimice. Dialogi ewoluują i z każdą minutą wchodzą w coraz niższe rejestry, by o trzeciej nad ranem osiągnąć spektakularne dno.
"Nic tu po mnie"  - myślę i rzucam ostatnie spojrzenie na "wyższe sfery". Rozchełstane, nieprzytomne dziady i pijane, rozmazane baby... Niech żyje bal! Po "panach" i "damach" nie ma śladu...

sobota, 2 lutego 2013

Rekordowa popularność na portalu ''be"

Mój Ex zwierza mi się dzisiaj, że na portalu randkowym na literę "be" się zaczynającym - zalogował się. Codziennie przychodzi do Niego powiadomienie, że jedna, dwie, trzy dziewczyny, a nawet dziesięć czasem chcą Go poznać. Myślę sobie: nic, tylko jakieś zdjęcie modela musiał sobie zamontować i opis nieziemski wstawić, że takie branie ma... Tymczasem On mi mówi, że na profilu ma tylko jedno zdjęcie, po czym otwiera ów profil "na be", a moim oczom ukazuje się zdjęcie...naszego Ex...psa...
I niech mi ktoś - w świetle tych faktów - dalej wmawia, że kobiety lecą tylko na wygląd i kasę...