niedziela, 3 marca 2013

Nastolatka i klatka

Moja matka miała taką obsesję na punkcie bezpieczeństwa, że wyprowadzała mnie na spacery niczym Pani Właścicielka swoją sukę w cieczce, co znaczy blisko domu i na krótkiej smyczy. Wychodziłam tylko z mamusią i tatusiem lub opcjonalnie - z wózkiem, w którym wylegiwała się beztrosko kolejna sztuka mojego rodzeństwa.
Wyobrażacie sobie szesnastolatkę z wózkiem w dzisiejszym świecie? Zapewniam, że w 'tamtym" było podobnie. "Na naszej ulicy" wszyscy co prawda wiedzieli, że to nie moje dziecko, ale już kilometr dalej nie było końca gromiącym spojrzeniom pań w wieku porozpłodowym. 
Wracając jednak do matki...była pasjonatką gazetki "Detektyw", z której to dowiadywała się na bieżąco o sposobach popełniania morderstw, gwałtów, napaści zorganizowanych oraz metodach ukrywania zwłok i zacierania śladów. 
Ówczesny "Cats" chowany był w czeluściach szuflady pod skarpetami i gaciami mojego ojca, natomiast "Detektyw" dumnie spoczywał na kawowym stoliczku, tak, bym z łatwością mogła dostać się do lektury i przekonać o parszywości tego świata. W efekcie, jako nastolatka wypuszczana na dwór incydentalnie, paradoksalnie wcale nie byłam szczęśliwa, że wychodzę . Gdy wreszcie mogłam wybyć z domu sama, drżałam ze strachu, a w moim rękawie tkwił nóż do obierania warzyw. Wychodząc po osiemnastej z domu (w zimie czytaj: "po zmroku"), nie bałam się. Ja byłam - jak to mawia nie tylko młodzież -  zesrana z przerażania. Oglądałam się wciąż za siebie, rozglądałam po bokach i krzakach i zaciskałam dłoń na rękojeści noża, ćwicząc zawzięcie manewry sprawnego wydobywania go z mankietu.
Spokój na moje lico wracał dopiero po powrocie do domowych pieleszy, a myśl, że "znowu" nikt mnie nie zgwałcił i nie zamordował, kazała rozpatrywać ten fakt w kategorii wielkiego szczęścia czy po prostu fuksa.
Mając świadomość owej schizy nabytej w dzieciństwie, obiecałam sobie, że moim dzieciom nie zafunduję takiego szaleństwa.
Staram się więc nie umartwiać za bardzo, pozwalam wychodzić moim nastoletnim córkom na imprezy różnej maści, spotykać się z przyjaciółmi nawet "po ciemnicy" i nie ingerować w ich "prywatne" życie, organizując im na przykład niedzielne wypady do dziadków.
Schody zaczynają się jednak, gdy chodzi o coś "grubszego". O samodzielnych wyjazdach na wakacje nie ma na razie mowy, to znaczy mowa jest, ale moja argumentacja w tym temacie jest nie do przebicia, więc - po wielogodzinnych negocjacjach - mam spokój. Argument zasadniczy? Podaję: "Dziecko, ja oprócz ciebie mam jeszcze dwoje niepełnoletnich dzieci, więc jeśli ci się coś stanie, a sama nie masz jeszcze dowodu, pójdę siedzieć za ciebie i kto wtedy wychowa twoje rodzeństwo?"
Zatem tu mam spokój, bo treść dotarła, ale taka "osiemnastka" na przykład koleżanki...Zgodziłam się natychmiast, pomimo odległości jaka dzieliła miejsce imprezy od naszego domu to znaczy prawie dwustu kilometrów. Miałam komplet twardych danych, który pozwolił mi trzeźwo myśleć i podjąć jedynie słuszną decyzję to znaczy powiedzieć: "TAK".
Dzieciaki bawiły się pod opieką rodziców w Zamku Czocha i dowiezione były busem prowadzonym przez trzeźwego kierowcę, a nie "po kosztach" przez podchmielonego tatusia, który tylko "se dziabnął jednego" za zdrowie nabywającej właśnie pełnoletniość córki. Gdybym się nie zgodziła na ten wypad, przekroczyłabym swoją osobistą, dopuszczalną granicę śmieszności w byciu matką kurą. Inna rzecz, że przez tę niekończącą się noc jajo zniosłam i to chyba niejedno. Co jakiś czas (może to było co godzinę...?) puszczałam swojej Niuńce smsa kontrolnego i z satysfakcją odnotowywałam, że reaguje i to bez błędów ortograficznych i "połykania" liter. Nie odważyłam się dzwonić. Brak bełkotu w wypowiedzi pisemnej, pozwalał mi domniemywać, że trzyma fason i nie leży górną częścią tułowia na stole, z twarzą w sałatce. O czwartej rano odpisywać przestała, co sprawiło, że mój umysł pozostający w  półśnie ledwie, przeszedł w tryb "galopujący niepokój" oraz "projekcja obrazów tragicznych".
Zadzwoniłam raz - cisza, drugi - poczta, trzeci, czwarty, ósmy. Cisza. Pamięć przemknęła po przeczytanych dwadzieścia lat temu kartkach "Detektywa". "Nie ta kategoria" - pomyślałam i natychmiast znalazłam się w dziale "najtragiczniejsze wypadki drogowe".
Kiedy już zdążyłam zanurzyć się po dziurki w nosie w tym obłędzie, wielokrotnie skarcić za brak pobrania numeru do matki, ojca, wujka koleżanki i kierowcy busa, Niuńka zadzwoniła.
Beztroski, świeży głosik, zadowolona, jakby wcale niezmęczona i oświadczająca, że niedługo będą wyjeżdżać.
Boshe cóż za ulga...Nie wiedziałam czy z radości zasnąć czy może kontynuować biczowanie swojej psychy umartwianiem nad tym, że skoro jeszcze nie wyjechali i nie rozwalili się gdzieś na barierce energochłonnej, to czy teraz dojadą w całości.
Pogrążona w tych rozważaniach padłam jak betka, by o szóstej nad ranem zesztywnieć jak stara deska podłogowa na dźwięk dzwonka telefonu. "Mamo, jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, będziemy za czterdzieści minut."
Jest prawie południe. Niuńka przysypia w salonie zmęczona i nieskacowana (jakaż ja dumna jestem, że ona taka trzeźwa), a ja kołuję na past startowy niedzieli, wykończona tą piekielną nocą, pomimo, że na żadnej imprezie osobiście nie byłam.
Kiedyś odbijały mi się na zdrowiu moje nocne wyjścia, teraz dobijają mnie Jej. Chyba zacznę wychodzić na imprezy wtedy, gdy ona na nie wychodzi. Wtedy przynajmniej moje wyczerpanie będzie uzasadnione.

3 komentarze:

  1. Taak.... Pamietam czasy dedektywa i mamusi w akcji;-) Najgorsze jest to, ze bede taka sama albo i gorsza hi hi hi

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tym wychodzeniem na imprezy w tym samym czasie, to jest genialny pomysł. I dzwoń po mnie od razu!!

    OdpowiedzUsuń
  3. o matko..,jakbyś opisywała mnie-matkę:)

    OdpowiedzUsuń