niedziela, 31 marca 2013

Szywrot na wywrot czyli święto po mojemu

Święta to czas pojednania, wyciszenia i odpoczynku w gronie najbliższych oraz... takie tam inne duperelowe slogany. Mnie to nie dotyczy. Własnie siedzę sobie od kilku godzin sama jak palec i to moje najlepsze kilka godzin od wielu miesięcy.
Przed chwilą wyszłam z wanny, w której taplałam się radośnie niczym kaczka w sadzawce przez ponad godzinę, kawę zagryzając makowcem, a makowiec rozpulchniając winem. W domu  - jak już wspomniałam - żywej duszy.
Chatka wysprzątana lecz bez szaleństw, czyli w miarę możliwości moich i "personelu" na co dzień użytkującego lokal. Okna zostawiłam "ufajdane", na co niejedna "perfekcyjna pani domu" zareagowałaby wyraźną dezaprobatą.
Koniec końców słońca nie ma, więc nie ma też argumentu, że przez nieumyte szyby przedrzeć się nie może, a ja przynajmniej przeziębienia nie złapałam i nie kapię nosem na wykrochmalony obrus, jak co poniektóre ambitniaczki. Śnieg pada, a ja "głupiego roboty" sobie przynajmniej oszczędziłam.   Lodówka pełna, muzyczka z głośniczka, nogi na ławie, a by im jeszcze wygodniej było - na poduszce, maseczka "anti stress" na buźce i luzzzzzzzzz.... 
Wracając jednak do zdania pierwszego... jednać się nie mam z kim, bo zazwyczaj "nie drę kotów", a jeśli już z kimś naprawdę nie mogę się dogadać, to kończę temat definitywnie, co wyklucza pojednanie.
Wyciszam się najlepiej, gdy mam święty spokój, czytaj: jestem sama ze sobą, zaś odpoczywanie w gronie najbliższych uważam za... niemożliwe. Gdy jestem z rodziną daję z siebie wszystko i siebie całą. "Bycie z rodziną" to tak naprawdę ciężka harówa, bo każdy wymaga uwagi, wysłuchania, pogłaskania, przytulenia, nakarmienia, zrozumienia, docenienia i miliona innych rzeczy.
Gdzie tu miejsce na odpoczynek? Nie bądźmy obłudni - każdy potrzebuje chwili tylko dla siebie.
Jestem matką od siedemnastu lat, a do tego mam fioła na punkcie dzieci, więc mogą mnie eksploatować jak kopalnię węgla, co nie jest jednak równoznaczne z wchodzeniem mi na głowę.
Tak naprawdę niańczyłam dzieci od najmłodszych lat - od rodzeństwa począwszy, poprzez dzieci sąsiadów, którym podobało się moje "matczyne podejście do ich pociech", a na moich Pociechach skończywszy. Dzieci mnie lubią i okazują sympatię od pierwszego spojrzenia i w każdym miejscu gdzie stopę postawię. Właściwie to zastanawiam się dlaczego...Raczej powinnam odstraszać maluchy - szczególnie te ze smoczkiem w buzi. "Łeb zafarbowany na czarno jak wrona" - jak mawiał mój dziadek, okulary, i - wydaje mi się -  srogi wyraz twarzy. Ostatnio nawet, jeden dorosły "skomplementował" mnie twierdząc, że mam "sukowaty" wyraz twarzy. Tymczasem "wózkowe szkraby" przyglądają mi się z zaciekawieniem, a za chwilę uśmiechają szczerbato zza smoka i pociągają za poły płaszcza. Kilkuletni chłopcy z pasją objaśniają mi w kolejce bankowej budowę czołgu, albo pistoletu, który właśnie dostali od tatusia, chrzaniąc wszelkie konwenanse i upomnienia matki w stylu: "Rysiu, zostaw panią".
Gdy idę w gości gdzie są takie małe "knypki", pomimo silnego postanowienia i "wewnętrznej" obietnicy, że "już nie będę", finalnie i tak ląduję na dywanie, bawiąc się w "bitwę", dom Eskimosów czy coś tam innego, okazując tym samym "lekceważenie" domownikom i pozostałym, zgromadzonym dorosłym gościom.
Jak więc widać "rodzinne grono" nie odstępuje mnie od wieków, a w domu nie działa system "każdy sobie rzepkę skrobie" i wszyscy, zawsze siedzimy razem w salonie, nawet gdy każdy zajęty jest sobą. Okazuje się to być ewenementem, bo odwiedzający nas znajomi nie mogą się nadziwić dlaczego dzieci siedzą ciągle ze mną zamiast - jak to nastolatki - pozamykać się w swoich pokojach. Dlatego, gdy mam już totalnie dość "rodzinnego grona", mówię do swoich Pociech w mój specyficzny, pieszczotliwy sposób: " Wypieprzajcie dzisiaj do łóżek o 21.30, bo muszę pobyć sama ze sobą". I wiecie co? Nie słuchają...

sobota, 30 marca 2013

Zajączek Wielkanocny Dla Wszystkich Dziewczynek

Otwieram "fejsa" przed chwilą. Tam wiadomość od mojej Córci. Otwieram ją, a tu Zajączek Wielkanocny... Popadłam w dziki zachwyt, wydając przy tym radosne piski i wprawiając w zdumienie członków rodziny. Oczy sobie wypatrzę chyba dzisiaj ;-p 
Opisać się nie da tego co ujrzałam, dlatego czym prędzej podobiznę owego Zająca zamieszczam i życzę Wam Kobiety równie radosnego startu w te święta jaki mnie został zafundowany. Dla tych - jak ja - "widzących inaczej", wersja "maksi", po to, by żaden element przez oko niedoskonałe nie został zlekceważony. ;-)
Dziękuję Kwiatku mój za to, że tak dobrze znasz swoją mamusię i wiesz jak pogodę na moje lico przywołać. Alleluja! :-))))

czwartek, 28 marca 2013

Ostra rozmowa okołoobiadowa

Kawkuję przedobiadowo z moim Przyjacielem i oplotkowujemy naszą wspólną znajomą.
Mówię Koledze, że muszę schłodzić Koleżankę Ankę, bo się coś za mocno rozpaliła do mężczyzny, który nowym projektem w Jej życiu być się stara.
Jak siostra mi ona jest, więc skrzywdzić dziewczyny nie dam, dlatego przejąwszy się bardzo, porady u bardziej doświadczonego i po męsku patrzącego Kumpla szukam. 
- Powinnam się dzisiaj spotkać z Anką i trochę kobitę schłodzić, bo potem będę musiała ją przez tydzień zbierać, jeśli gość się chujem okaże. - Mówię nie po kobiecemu zupełnie.
- Chujem to jeszcze pół biedy, byleby się pizdą nie okazał. - Konstatuje znajomy zupełnie po męsku...
"Fakt" - pomyślałam i spojrzałam na Złotoustego z uznaniem.

Małe jest piękne (?) czyli wątek motoryzacyjny


Nie wiem dlaczego ludzie upierają się przy powszechnej lecz nieprawdziwej opinii, że małe jest piękne.
Małe, ciasne  duszne mieszkanko kogoś cieszy? Mała porcja ulubionej potrawy cieszy? Małe "kontko" w banku cieszy również? A może mała, 1/10 etaciku lub mały pierścioneczek zamiast większego hmm? Myślę, że mały może cieszyć jedynie "problemik" i to tylko z uwagi na fakt, że nie jest duży.
Mój niezawodny automobil odmówił posłuszeństwa. Ze swoich marnych 160 koni przesiadłam się awaryjnie na jeszcze marniejsze 80. Pojechałam sobie tym  - jak to mój uroczy przyjaciel mawiał - "gejowozem" tu i tam oraz tam i tu.
Z natury postrzelona jestem i niecierpliwa, więc zabija mnie nie tylko głupota ludzka, ale również ślamazarność, niemotowatość i dupowatość istot żywych oraz przedmiotów martwych.
Ospałość tego pojazdu obcinała mi jaja na za każdym razem, gdy wyprzedzał mnie...tir. Komentarz Uroczego Mężczyzny brzmiał: "bo to trzeba zmieniać biegi", ale zrobiłam wszystko, by puścić tę ironiczną uwagę mimo uszu i nie odpalić w podobnym tonie, bo to naprawdę Uroczy Mężczyzna jest.
Za to tego kto ukuł pojęcie "kobiecy samochód", powinni skazać na dożywotnią jazdę owym wynalazkiem.
Po raz wtóry zaznaczam, że nie jestem wojującą feministką i nie zamierzam w akcie protestu spalić żadnego z moich czterdziestu - nomen omen - pięknych staników, ale uważam, że wmawianie Babom, iż uroczo wyglądają w landrynkowym badziewiu o ciężarze własnym prowokującym samochody ciężarowe do zdmuchnięcia ich z jezdni to gruba przesada. 
Istnieją jakieś logiczne argumenty "za", by jeździć takim "gównem"? Że niby malutki to łatwo się zmieści? Jeśli mi się nie zmieści "tu" , to postawię sobie "tam" i po kłopocie. Jeśli mamy jedno auto duże i bezpieczne, to owszem - drugie, malutkie do śmigania po mieście się przyda, ale... Wcale nierzadko kobiety mają dzieci. Jeśli więc zapakuję choćby dwoje z trojga do takiej "limuzyny", jazda na rodzinne zakupy staje się bezsensowna, bo do "gejowozu" zmieszczę już tylko bagietkę.
Że mało pali? Inny mój znajomy powiada, że auto spali tyle ile się do niego wleje czyli wszystko.
Osobiście wolę, by palił tyle ile musi, ale chciałabym czuć się maksymalnie bezpiecznie, nie czuć się zażenowana faktem, że nie mogę na "trójce" wgramolić się pod byle wzniesienie, że wyprzedzam minutę zamiast kilkunastu sekund i nie bać się, że gdy mocniej zawieje, zwieje mnie do rowu, albo na drzewo przy rowie.
Jakby na to nie patrzeć, wdzięczna jestem mojej "japoneczce", że się popsuła, bo dzięki temu mogłam sobie pojeździć "byleczym" i docenić to co mam. Nie znaczy to oczywiście, że obraziłabym się na jakieś śmigło na tle nieba, srebrną gwiazdę czy cztery, olimpijskie kółka oraz ukryte w ich trzewiach jakieś 300 dzikich koni... gdybym tylko mogła je mieć.

poniedziałek, 25 marca 2013

Zaczarowany ołówek

Nabyłam sobie kiedyś drogą "przywłaszczenia" cudzego mienia piękny ołówek. Nim stanęłam z  nim "oko w oko", moja ciekawość musiała zmierzyć się z etui - bardzo estetycznym zresztą. Zastanawiałam się jak wygląda "wyposażenie" ukryte w tym zgrabnym opakowaniu. Jako żem kobieta konkretna jest, myśli moje krążyły wokół parametrów technicznych zawartości. Szczerze mówiąc, im dłużej przyglądałam się "futerałowi", tym bardziej ciekawa byłam środka...
W chwili gdy go wreszcie ujrzałam, a następnie ujęłam w zachwycie oburącz, nie mogłam posiąść się ze... zdumienia. Ehhh... To był konkret. Wersja bezspornie LONG, a do tego porządnej objętości i konkretnej twardości. Zupełnie niestandardowy. Imponujący. Ogromny. Kreślarski taki...
Samo tylko patrzenie i trzymanie w dłoni sprawiało już przyjemność niesłychaną, nie wspominając o tym co potrafił, gdy był w użyciu. Co tu dużo mówić - zaczarowany. Czułam się - patrząc nań - jak nastolatka, która właśnie trzyma w dłoniach swój pierwszy tusz do rzęs. Chętnie dobywałabym go częściej, pochwaliłabym  się pewnie nawet temu i tamtemu w sekrecie, ale jakoś tak wyrzuty sumienia mnie nękały, że "TO" nie moje, że komuś przecież zużywam szczęście płynące z faktu posiadania.
Paradoksalnie więc, zamiast się cieszyć i korzystać do woli,  używałam go sporadycznie - z winy poczuciem wielkim - jakieś kilka razy w roku. Finalnie, poszłam jednak po rozum do głowy i - ku własnej  uciesze - zmądrzałam. Po co o tym piszę?
By morałem się podzielić następującym: Z zabronionego, a zagarniętego przedmiotu pożądania uczyń swój własny przedmiot.... radosnego używania.

piątek, 22 marca 2013

Premium

Światło czerwone. Samochody ustawione gęsiego, a w każdym z nich jedna lub kilka twarzy.
W rolach głównych: białe auto klasy premium, auto klasy nie premium, ale za to w kolorze szlachetnej, ciemnej wiśni oraz: w białym -  Zadowolona Blond Cizia w przeciwsłonecznych okularach pomimo półmroku, a w "szlachetnej wiśni" - dwie Skonfundowane Brunetki.
"Na czerwonym" Brunetka pierwsza obserwuje sunące po przeciwległym pasie białe cacko. Druga podąża wzrokiem za spojrzeniem pierwszej.

- Widziałaś to białe? 
- A widziałaś tę sukę w środku?
- Eee tamm, umrze jak każdy.
- Ale przynajmniej sobie pożyje...

środa, 20 marca 2013

Pierwsza doba

Po dramatycznych wydarzeniach i będących ich konsekwencją trudnych zabiegach operacyjnych, ratujących pacjentom życie, rodzina zazwyczaj słyszy komunikat: "Decydująca jest pierwsza doba, jeśli ją przetrwa - wyjdzie z tego".
Doświadczamy w życiu bólu niejednokrotnie. Fizycznego i psychicznego. Nie sposób ocenić, który jest gorszy. Na jeden i na drugi można wziąć prochy i stępić lub - jak kto woli - uśmierzyć prawie wszystko. Z myśleniem włącznie. 
Nieraz przeżywałam swoją "pierwszą dobę". Nadeszła kolejna pierwsza. Przetrwałam, znaczy to, że prawdopodobnie z tego wyjdę. Ale jest warunek: nie złapać nowej Bakterii, albo innego cholernego Wirusa. Bo przecież system odporności się zawalił i człowiek bezbronny jest jak plecy taksówkarza. Lekarze zalecają delikwentom z rozpieprzoną odpornością izolację, więc robię sobie absolutnie nieprzymusową kwarantannę. Blokuję obecnej i potencjalnej Zarazie dojście do wrażliwych części mojego organizmu. Głowa najważniejsza, więc chronię ją z wyjątkowym pietyzmem. Mózgu jeszcze nie potrafią wymienić, więc pilnuję, by głowy nie stracić.
By nie stracić czujności - nie uciszam bolących myśli niczym. Biorę wszystko na klatę i na zwoje takie jakie jest.
Wolę ostrość widzenia, świeżość umysłu i refleks w reagowaniu niż nieobecny wzrok, spowolnienie we wnioskowaniu i widzenie rzeczy i barw, których nie ma. Halucynacje i imaginacje - nawet te upragnione, nie mają żadnej wartości, bo są tylko omamem. Wybieram  realny niepokój zamiast urojonego spokoju. Wybieram decydowanie za siebie. Stawiam na ODPOWIEDZIALNOŚĆ.
Bo w świecie jej tak mało, a mnie się  "przytrafiła" i jestem z niej dumna. Jestem dumna z odpowiedzialności za siebie i za tych, których kocham i, na których mi zależy. Tym, którzy nie wiedzą o czym mówię, albo tylko wydaje im się, że wiedzą - współczuję. Pierwsza doba za mną. Nadal tu jestem. Czy to nie piękne?

poniedziałek, 18 marca 2013

Co mnie śmieszy, co mnie bawi - part two



Przyjście na świat wg informatyka:
- Tato, jak ja przyszedłem na świat?
- No dobrze mój synu, kiedyś musieliśmy odbyć tę rozmowę: 
tata poznał mamę na chatroomie. Później tata i mama spotkali się w cyberkafejce i w toalecie mama zechciała zrobić kilka downloadów z taty memory stick"a. Jak tata był gotowy z uploadem zauważyliśmy, że nie zainstalowaliśmy żadnego firewalla. Niestety było już za późno, żeby nacisnąć "cancel" albo "escape", a i meldunek "Chcesz na pewno ściągnąć plik?" już na początku skasowaliśmy w opcjach "ustawienia". Mamy antywirus już od dłuższego nie był uaktualniany i nie poradził sobie z taty robakiem. Więc nacisnęliśmy klawisz "Enter" i mama otrzymała komunikat:"Przypuszczalny czas kopiowania 9 miesięcy".






Jak się nazywa wada postawy u żonatego mężczyzny?
Dupa na boku...



Spotkały się dwa ślimaki, jeden z muszlą, drugi bez..
- Co się stało? - pyta ten z muszlą.- Aaaa. nic...Uciekłem z domu.




Przedszkole. Mały chłopczyk zaczyna nerwowo zwalać na podłogę wszystkie zabawki poukładane pięknie na półkach.
- Co robisz Jasiu? - pyta wychowawczyni.
- Bawię się.
- W co?! - dopytuje pani.
- W "kurwa mać, gdzie są kluczyki do samochodu?!"





niedziela, 17 marca 2013

Maxi lift

Układam się ostatnio nieplanowanie do snu w obcym środowisku. Zmywam makijaż chusteczkami do pupy dla dzieci, co to je w torebce noszę do awaryjnego "mycia" rąk. Błądzę po omacku, po nieznanym pomieszczeniu, w poszukiwaniu czegoś, co by na facjatę można było położyć i skórę nawilżyć.
Po chwili trafiam na puzderko z zawartością tego czego szukam prawdopodobnie. Nabieram więcej niż zazwyczaj, kierowana pazernością naturalną, bo przecież skoro nie moje to oszczędzać nie muszę, więc sobie więcej nałożę. Wcieram z mozołem kleistą, ciągnącą substancję w czoło, policzki, nos i powieki, usiłuję też na szyję trochę przeciągnąć, ale substancja ze słoika wyraźnie poślizgu nie ma. Po chwili czuję niewyobrażalne wręcz zwarcie na twarzy, mam wrażenie, że coś mi ściąga skalp z twarzoczaszki, ale myślę sobie, że to pewnie lęki jakieś późną porą i alkoholem wywołane. Dla pewności jednak macam się po ściągniętej maksymalnie skórze twarzy, z ulgą stwierdzając, że to "coś" jednak odpuszcza, a nawet się wchłania, pozostawiając przyjemną gładkość pod palcami. Zasypiam w mgnieniu oka, rozluźniona i nie przyklejona do poduszki. Rano przystępuję do procedury malowania urody, zasiadam przy znajomym już blacie, a mój wzrok zatrzymuje się na tajemniczym słoiczku z wczoraj... napis nań brzmi: "guma do stylizacji włosów"...

sobota, 16 marca 2013

...i, że Cię nie opuszczę, aż do śmierci...

Jest taka Jedna Super Babka na Świecie, której miłość wyznaję przy każdej wizycie i wierność deklaruję bez najmniejszego przymusu. To Doktorka moja od piękności. Pomimo, że "bronią ostrą" operuje przy twarzy mojej i zawsze powtarza, gdy się nade mną pochyla, że piękna jestem, nigdy oszpecić mnie nie chciała "ze zawiści" babskiej wrodzonej względem "pci" tej samej. Zawsze robi mi dobrze, a nawet lepiej, wystarczająco, a nawet więcej.
Nie oszczędza mikstury, nie sugeruje zabiegów niepotrzebnych, nie dolicza niepoliczalnych kosztów dodatkowych, nie pogania z kozetki, z "rozdeptanym" okiem, bo już następna "sztuka" w kolejce czeka. Wrażenie sprawia jakby dla każdej pacjentki cały dzień miała, tłumaczy cierpliwie, pożartuje, powspółczuje, a jako żem wierna jest Jej i z Nią tylko na tête-à-tête się umawiam, Mikołajkowy albo innoświąteczny prezent mi czasem robi, naprawiając poza "harmonogramem" co trzeba, a na co w śwince mojej uzbierać się nie zdążyło.
Podaję Wam Kobiety i Mężczyźni kierunek, w którym należy się udać, by na ten Cud Profesjonalizmu i Kompetencji móc się natknąć, bo dzielić dobrem się trzeba, wszak kto nie dzieli się, ten kradnie...

http://www.medycyna-estetyczna.biz/

czwartek, 14 marca 2013

Współczesna stajenka

No i mamy topowy temat  - nowa Głowa Kościoła. Rozpisywać się nie będę - portale i gazety "papierowe" aż kipią od komentarzy. Chcę jedynie zamanifestować swoje oficjalne przyłączenie się do grona "zawistnych i tępogłowych", których w oczy kole przepych nowej lepianki Papieża oraz całego majątku watykańskiego.
Obejrzałam kilka zdjęć - fakt - niczego nowego tam nie ma - na bogato - jak to w stolicy. Ale "gul" mi skoczył. 
Nie interesuje mnie czy "Nowy", to głowa, tułów czy noga Kościoła. Interesuje mnie fakt ten jako zjawisko społeczne. Dlaczego łatwiej ludziom przychodzi pakować pieniądze w tłuste tyłki purpuratów niż w szczepionki dla dzieci - nie tylko w Afryce?
Panowie w sukienkach nie potrzebują wielkich akcji charytatywnych, "Owsiaków" czy innych "ruchów na rzecz", by niczego im nie brakowało, ot samo jakoś się "kula".. 
Byłam niedawno na szkoleniu z Tonym Gordonem. Kto zacz, raczej powszechnie wiadomo. Prócz posiadania statusu człowieka legendy to błyskotliwy, sympatyczny i zrównoważony, starszy gość. Mówi dużo ciekawych rzeczy w konwencji raczej mi nie odpowiadającej, bo odrobinę o "rycie beretu" zahaczającej, ale generalnie ma to sens.
Co Tony G. ma wspólnego z wątkiem głównym? Ano ma. Podczas szkolenia, odpowiadając na pytanie jednego z uczestników, poprosił o nie tłumaczenie tego co powie, jednak tłumacz nie uwzględnił tej prośby i do uszu słuchaczy wlała się dosadna lecz prawdziwa sentencja: "Moje gówno śmierdzi tak samo jak twoje, dlatego nie ma powodu, byś czuł się gorszy".  
Dlaczego więc następcy "Gościa na osiołku", przemierzającego grzeszny świat w zgrzebnej szacie, i sandale na bosej stopie, robią skromne miny do kamery, spuszczając przy tym nabożnie wzrok niczym wstydliwa dziewica, korzystają jednocześnie z szerokiego spektrum możliwości jakie dają im "drobne" od Wiernych i Naiwnych? Drogie szaty i jeszcze droższe samochody, słowem cały ten kościelny anturaż, robi "wrażenie" - nawet na wiernych. Czy to aby jednak nie za skromnie jak na przedstawicieli samego Boga?

piątek, 8 marca 2013

Tulipany i goździki

Dzień Kobiet rok 1985. Panie dostają w zakładach pracy rajstopy zwinięte nieapetycznie w rulon i upchane w przeźroczystej folii oraz obowiązkowo - infantylnego tulipana łamane przez goździka.
Po pracy w "zakładzie", objuczone siatami jak wielbłądy tarabanią się do tramwajów i autobusów, by zdążyć z przygotowaniem "specjalnego obiadu" dla powracającego z pracy Szanownego Małżonka.
Ten pojawia się z imponującym opóźnieniem, w stanie wskazującym na wzniesienie niejednego  toastu "za zdrowie dam" oraz tulipanem łamane przez złamany goździk w ręku. Kwiat marki tulipan zdaje się być równie wymięty co Szanowny Małżonek, widać - i jeden i drugi - niejedno dziś przeżył.
Kobiecina mocno poirytowana, każe Mamrotowi iść spać, a co bardziej krewka żona po prostu wywala Chlora za drzwi.
Dzień Kobiet 2013. Pani dostaje z okazji święta trzy Milky Way'e (na porost dupy zapewne, by krócej urodą po oczach innym samcom świeciła), opatrzone suchym komentarzem: "to zamiast kwiatów". Oczywiście ani z obowiązków służbowych, ani domowych zwolniona dziś nie jest, więc "po robocie" pichci obiad i karmi wszystkich bez wyjątku czyli jakieś sześć głodnych sztuk.
 Wieczorem "Szanowny" wychodzi z kolegą na piwo, a po powrocie wzburza się i obraża o nic, po czym wychodzi urażony niczym sfoszona panienka i udaje się w tylko sobie wiadomym kierunku.
Panią święto mającą oczywiście zalewa krew nagła, ale w duchu pociesza się, że dzieci wreszcie duże, więc  gdy ułożą się już w łóżkach, pozbiera koleżanki i pójdą "w miasto poświętować" choć przez dwie godziny...

czwartek, 7 marca 2013

Henna czy gehenna?

Gdy miałam szesnaście lat chodziłam z takim jednym, siedem lat starszym chłopakiem. Tak, tak - wiem co by było gdyby się wydało. Wspominam o dojrzałości jegomościa, bo w tym wieku wypada już rozróżniać znaczenie słów. Pewnego razu postanowiłam się dla niego trochę upiększyć, dlatego poczerniłam sobie brewki i rzęski henną. Podczas spotkania mój luby uważnie mi się przygląda, niemal studiuje - lecz bez zrozumienia - moją twarz, po czym jego lico się rozjaśnia, bo widać własnie Kolumbem - w swoim mniemaniu - został. Po krótkiej chwili od rozbłysku na twarzy, z jego ust pada pytanie: "Kochanie, robiłaś sobie gehennę?" Pamiętam dokładnie, że poskładałam się wtedy ze śmiechu.
Wczoraj jestem z moją córą w Rossmannie, rozdzielamy się na chwilę, bo dziecko szuka czegoś, a ja czegoś innego. Po chwili dopada mnie mój Skarb z twarzą w pąsach i piorunami w oczach i syczy przez zęby: "Mamo, to jest w końcu henna czy gehenna, bo powiedziałam do ekspedientki, ze szukam gehenny???".
Umarłam ze śmiechu i w konwulsjach z tego samego powodu po raz drugi w życiu. 
Historyjkę o gehennie opowiadam tak często, że dzieciakowi się totalnie pomieszało co jest co, a to przecież ważne by hennę od gehenny odróżniać. Pierwszą można stosować nawet raz w tygodniu, a drugiej z taką częstotliwością raczej nie polecam.


Paris et Fabergé

Paryż. Lotnisko Charles De Gaulle. Godzina 16.35 wczoraj. Siedzę w fotelu, buty na podłodze, stopy na walizce, głowa w podróży pomiędzy klatką piersiową, a oparciem fotela. Wybrałam możliwie najintymniejszy kąt co by wstydu nie było jeśli nieplanowanie zasnę, opadnie mi żuchwa i nie daj Boże oślinię się przez sen.
Koniec końców, eleganckie odzienie i gustowny koczek po prawej stronie czaszki, obligują do utrzymania fasonu.
Padam dzisiaj, bo długi wieczór nieopatrznie przeszedł w nocne harce po stolicy Francji. System operacyjny w mojej głowie mocno zamula, nie mogę myśleć, skupić się na czytaniu, ani czymkolwiek innym, oglądam więc bezmyślnie brudne jak diabli szyby terminalu numer jeden i z obrzydzeniem studiuję poszycie foteli, w które wsiąkło chyba wszystko co ręka ludzka jest w stanie wyprodukować. Od liczenia wstrętnych zacieków na szybach i tkaninach, popadam w totalne otępienie graniczące z letargiem, aż tu nagle vis a vis zasiada z kawą w dłoni piękne Jajo Fabergé... 
Oczywiście nie wiem do końca czy Jajo jest prawdziwe, ale nosi wszelkie znamiona oryginału. Ktoś tak piękny z zewnątrz, każe domniemywać, że w środeczku też kryją się prawdziwe skarby. Głupie założenie, ale wyzbyć się myśli owej nie sposób. Konstrukcja mózgu człowieka taka i kropka.
Fabergé wszystko ma w najlepszym gatunku; nie jest przesadzony, odstrzelony ani wylaszczony, jednak widać, że stworzenie bardzo dba o to co wdziewa na grzbiet, co wciera w dłonie i na co układa włosy. Zapomniałam cholera co miałam napisać...tak zerknął na mnie skubany, że zgubiłam wątek. 
I co się tak gapisz spode łba i znad książki? Byś był Turkiem, Włochem albo innym ciepłolubnym wytworem południowych klimatów, już byś od dwudziestu minut siedział na foteliku przy moim stoliku i zagajał pięknie o niczym. Odesłałam spojrzenie. Cholera. Spłoszył się. Oczka spuścił...hmm...że co? Że niby ja mam inicjatywę ten tego??? Nic z tego kolego. Głowa mnie boli.
Nie wiem po jakiemu trzeba do Jajka gadać. Się okazuje, że ja nawet wstydliwa trochę bardzo jestem. Czerwień czuję, że mi po licach pląsa, gdy się tak ktoś wpatruje we mnie...Szczególnie, że on jakiś taki...za ładny kurde...Może gej? Nie patrzę się więcej w tamtym kierunku. Szlag. Wyjdę zaraz na durnia jakiego. Jakby chciał, to by podszedł. Więc jeśli nie podchodzi to nie chce. Proste. Może ja za mało atrakcyjna jestem? Albo lat za dużo mam? Albo gapi się tylko dlatego, że kobiety bez butów w miejscu publicznym nigdy nie widział? Aaaa taaam... mam to w dupie. Obejdę się bez Fabergé. 

niedziela, 3 marca 2013

Nastolatka i klatka

Moja matka miała taką obsesję na punkcie bezpieczeństwa, że wyprowadzała mnie na spacery niczym Pani Właścicielka swoją sukę w cieczce, co znaczy blisko domu i na krótkiej smyczy. Wychodziłam tylko z mamusią i tatusiem lub opcjonalnie - z wózkiem, w którym wylegiwała się beztrosko kolejna sztuka mojego rodzeństwa.
Wyobrażacie sobie szesnastolatkę z wózkiem w dzisiejszym świecie? Zapewniam, że w 'tamtym" było podobnie. "Na naszej ulicy" wszyscy co prawda wiedzieli, że to nie moje dziecko, ale już kilometr dalej nie było końca gromiącym spojrzeniom pań w wieku porozpłodowym. 
Wracając jednak do matki...była pasjonatką gazetki "Detektyw", z której to dowiadywała się na bieżąco o sposobach popełniania morderstw, gwałtów, napaści zorganizowanych oraz metodach ukrywania zwłok i zacierania śladów. 
Ówczesny "Cats" chowany był w czeluściach szuflady pod skarpetami i gaciami mojego ojca, natomiast "Detektyw" dumnie spoczywał na kawowym stoliczku, tak, bym z łatwością mogła dostać się do lektury i przekonać o parszywości tego świata. W efekcie, jako nastolatka wypuszczana na dwór incydentalnie, paradoksalnie wcale nie byłam szczęśliwa, że wychodzę . Gdy wreszcie mogłam wybyć z domu sama, drżałam ze strachu, a w moim rękawie tkwił nóż do obierania warzyw. Wychodząc po osiemnastej z domu (w zimie czytaj: "po zmroku"), nie bałam się. Ja byłam - jak to mawia nie tylko młodzież -  zesrana z przerażania. Oglądałam się wciąż za siebie, rozglądałam po bokach i krzakach i zaciskałam dłoń na rękojeści noża, ćwicząc zawzięcie manewry sprawnego wydobywania go z mankietu.
Spokój na moje lico wracał dopiero po powrocie do domowych pieleszy, a myśl, że "znowu" nikt mnie nie zgwałcił i nie zamordował, kazała rozpatrywać ten fakt w kategorii wielkiego szczęścia czy po prostu fuksa.
Mając świadomość owej schizy nabytej w dzieciństwie, obiecałam sobie, że moim dzieciom nie zafunduję takiego szaleństwa.
Staram się więc nie umartwiać za bardzo, pozwalam wychodzić moim nastoletnim córkom na imprezy różnej maści, spotykać się z przyjaciółmi nawet "po ciemnicy" i nie ingerować w ich "prywatne" życie, organizując im na przykład niedzielne wypady do dziadków.
Schody zaczynają się jednak, gdy chodzi o coś "grubszego". O samodzielnych wyjazdach na wakacje nie ma na razie mowy, to znaczy mowa jest, ale moja argumentacja w tym temacie jest nie do przebicia, więc - po wielogodzinnych negocjacjach - mam spokój. Argument zasadniczy? Podaję: "Dziecko, ja oprócz ciebie mam jeszcze dwoje niepełnoletnich dzieci, więc jeśli ci się coś stanie, a sama nie masz jeszcze dowodu, pójdę siedzieć za ciebie i kto wtedy wychowa twoje rodzeństwo?"
Zatem tu mam spokój, bo treść dotarła, ale taka "osiemnastka" na przykład koleżanki...Zgodziłam się natychmiast, pomimo odległości jaka dzieliła miejsce imprezy od naszego domu to znaczy prawie dwustu kilometrów. Miałam komplet twardych danych, który pozwolił mi trzeźwo myśleć i podjąć jedynie słuszną decyzję to znaczy powiedzieć: "TAK".
Dzieciaki bawiły się pod opieką rodziców w Zamku Czocha i dowiezione były busem prowadzonym przez trzeźwego kierowcę, a nie "po kosztach" przez podchmielonego tatusia, który tylko "se dziabnął jednego" za zdrowie nabywającej właśnie pełnoletniość córki. Gdybym się nie zgodziła na ten wypad, przekroczyłabym swoją osobistą, dopuszczalną granicę śmieszności w byciu matką kurą. Inna rzecz, że przez tę niekończącą się noc jajo zniosłam i to chyba niejedno. Co jakiś czas (może to było co godzinę...?) puszczałam swojej Niuńce smsa kontrolnego i z satysfakcją odnotowywałam, że reaguje i to bez błędów ortograficznych i "połykania" liter. Nie odważyłam się dzwonić. Brak bełkotu w wypowiedzi pisemnej, pozwalał mi domniemywać, że trzyma fason i nie leży górną częścią tułowia na stole, z twarzą w sałatce. O czwartej rano odpisywać przestała, co sprawiło, że mój umysł pozostający w  półśnie ledwie, przeszedł w tryb "galopujący niepokój" oraz "projekcja obrazów tragicznych".
Zadzwoniłam raz - cisza, drugi - poczta, trzeci, czwarty, ósmy. Cisza. Pamięć przemknęła po przeczytanych dwadzieścia lat temu kartkach "Detektywa". "Nie ta kategoria" - pomyślałam i natychmiast znalazłam się w dziale "najtragiczniejsze wypadki drogowe".
Kiedy już zdążyłam zanurzyć się po dziurki w nosie w tym obłędzie, wielokrotnie skarcić za brak pobrania numeru do matki, ojca, wujka koleżanki i kierowcy busa, Niuńka zadzwoniła.
Beztroski, świeży głosik, zadowolona, jakby wcale niezmęczona i oświadczająca, że niedługo będą wyjeżdżać.
Boshe cóż za ulga...Nie wiedziałam czy z radości zasnąć czy może kontynuować biczowanie swojej psychy umartwianiem nad tym, że skoro jeszcze nie wyjechali i nie rozwalili się gdzieś na barierce energochłonnej, to czy teraz dojadą w całości.
Pogrążona w tych rozważaniach padłam jak betka, by o szóstej nad ranem zesztywnieć jak stara deska podłogowa na dźwięk dzwonka telefonu. "Mamo, jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, będziemy za czterdzieści minut."
Jest prawie południe. Niuńka przysypia w salonie zmęczona i nieskacowana (jakaż ja dumna jestem, że ona taka trzeźwa), a ja kołuję na past startowy niedzieli, wykończona tą piekielną nocą, pomimo, że na żadnej imprezie osobiście nie byłam.
Kiedyś odbijały mi się na zdrowiu moje nocne wyjścia, teraz dobijają mnie Jej. Chyba zacznę wychodzić na imprezy wtedy, gdy ona na nie wychodzi. Wtedy przynajmniej moje wyczerpanie będzie uzasadnione.

sobota, 2 marca 2013

Równouprawnienie vs. sponsoring czyli o co chodzi?

Osobnikom, którzy próbują przyklajstrować mnie do jakiegoś obłędnego, walczącego ruchu feministycznego, bo zapoznali się akurat z jednym i tylko jednym, ironizującym postem o "Super Boskim", mówię: "Zawróćcie z tej drogi". Nie jestem nawiedzoną Niewiastą Walczącą. Nie przyklejajcie mi gęby feministki tylko dlatego, że ośmielam się krytykować postawy, które mi nie odpowiadają. Oświadczam, że mam w dupie wszelkie manify i parytety, bo uważam, że to charakter, charyzma i kompetencje - słowem osobowość Istoty Myślącej - powinny determinować jej bardziej lub mniej spektakularną obecność w szeroko pojętym życiu społecznym i to NIEZALEŻNIE OD PŁCI.
Czy "Merkelowa", "Walcowa" , albo "Taczerowa" potrzebowały pleców w postaci armii rozjuszonych feministek, by wspiąć się na wysokie urzędy? Nie potrzebowały. Ponadto kobiet się przecież nie promuje, a jak się już promuje to w jakiś taki dupowaty, nieudolny i groteskowy sposób. Wspomniane panie osiągnęły to swoją przebojowością i umiejętnościami. Czy nasza Maryśka Skłodowska i Wieśka Szymborska były jakimiś odmieńcami, albo tylko miały szczęście w życiu?
 Nikt przy zdrowych zmysłach, nie odważy się również postawić, a następnie próbować forsować tezę, że doszły tak daleko, bo dawały..."ciała". Nikt też oczywiście nie zakwestionuje ich płci, od urody - czasem dyskusyjnej - abstrahując.
Wieloletnia obecność w/w pań na scenie politycznej i naukowej dowodzi, że ciała, ani niczego innego  nie dawały, a także, że nie ma przymusu posiadania jaj między nogami, by móc wykazać ich metaforyczną obecność. Nie ma też cienia wątpliwości co do tego, iż panie te zdobyły władzę, szacunek i uznanie bez parytetowej protezy.
Czytam w "Wielkim Pedim" (jak to moja córka mawiała "za młodu" o Wikipedii) o feminizmie. Bełkot panie taki, że aż w oczy szczypie i pomimo żem jest istota rozumna i wykształcona, nic z tego nie kumam. Podobne zaburzenia rozumienia przekazywanych treści miałam wtedy, gdy na telewizyjnej grzędzie siedziały jednopłciowce od Mrs. Gretkowskiej.
Byłam zażenowana tymi popiskiwaniami na wysokim "ce". Brak spójności myśli i wypowiedzi doprowadziły finalnie do spektakularnej...porażki tego głośnego - w pewnym momencie - projektu. Gretkowska się poddała.
Mam świadomość tego, że wbijam kij w mrowisko. Wiem, że Baby będą chciały mnie ukatrupić, ale wiem też, że Fajne Babki tego nie zrobią.
Jestem socjologiem z wykształcenia i kobietą z urodzenia. Jestem ciekawa świata i analityczna. Nie mam kompleksu płci.
Cieszę się, że mogę chodzić w sukienkach i nikt się nie patrzy na mnie jak na dziwoląga, gdy zakładam spodnie. Jestem szczęśliwa, że mogę się legalnie rozkleić, popłakać, rozmazać i nikt nie pomyśli o mnie - jak o płaczącym mężczyźnie - "bezradna cipa".
Jako kobieta mogę więcej. MOGĘ sobie być i słaba i silna - to ja decyduję. Facet MUSI być silny, nie ma wyboru - inaczej odpada z peletonu samców Alfa. Gdy się rozwodzę, dzieci - niejako z klucza - zostają przy mnie, bo "tak jest przyjęte".
Zazwyczaj to nie mężczyźni szantażują kobiety dziećmi, rozgrywając nimi kolejne gemy rozwodowego pojedynku.
To facet musi w sądzie udowodnić, że nie jest pedofilem ani innym potworem i stoczyć heroiczną walkę o prawo do regularnych spotkań czy o przyznanie opieki nad potomstwem właśnie jemu.
Ze względu na powyższe, nie domagam się równouprawnienia. Domagam się za to między innymi: traktowania mnie z należytym szacunkiem, słuchania z uwagą tego co mówię, przepuszczania w drzwiach, pomocy przy wkładaniu bagażu podręcznego na półkę w samolocie, podawania płaszcza oraz tego, by mężczyzna w moim towarzystwie zachowywał się jak mężczyzna to znaczy - był dżentelmenem.
Nie domagam się: postrzegania mnie jako dobrego kumpla, oczekiwania, że poprowadzę wózek widłowy, wypiję pół litra wódki w celu załatwienia ważnej sprawy, posiadania umiejętności zmiany koła, a także nie domagam się oczekiwania braku oczekiwań z mojej strony. Jestem kobietą i dobrze mi z tym. Osiągnęłam w życiu to co osiągnęłam i członek w spodniach nie był mi do tego potrzebny. Poparcie koleżanek też nie.

Na koniec kilka interesujących i seksownych cyferek, bo mi dziś koleżanka pewien portal o skrócie SS pokazała i tam natchnienie do napisania posta powyższego znalazłam.
Na portalu tym czytam w zakładkach: 
1. Anonse kobiet -> szukam sponsora: liczba stron  - 128, po 25 anonsów na każdej,czyli łącznie: 3200 spragnionych opieki, "wyzwolonych" pań właśnie poluje.
2. Anonse kobiet -> zasponsoruję: liczba stron: 1, liczba anonsów 2.
I gdzie to równouprawnienie?