Jadę dziś wieczorem na piwo z Onym. Autobusem jedziemy i tramwajem, bo nikt frajerem za kółkiem nie chce być, a koszt taksy lepiej wypić niż Złotówie kabzę nabijać. Ja kaleka, ostatni raz w początkach ubiegłego wieku z MPK korzystająca, zupełnie nieogarnięta byłam i biletu zakup na głowie Onego zostawiłam. Wyobrażenie to moje przerasta, że Mocium Panie, czasowe biletki powprowadzali i, że na takim biletku jeździć można pół godziny i przesiadać się dowolnie można też. Przeżywszy spory szok z odrealnienia wynikający i z koniecznością zaakceptowania widoku sztajmesa lejącego metr od nas pod wiatą przystanku związany, pogrążona w głośnym rozważaniu "dlaczego taki męt obity i wiecznie opity po świecie chodzi, a biedne dzieci, niewinne umierają", zapakowałam się wreszcie do lokomocji środka.
Patrzę na te ludziska w słuchawkach o dwudziestej trzeciej prawie powracające, w ciszy siedzące i w świecie muzy pogrążone, w lepiącym się od milionów rąk tramwaju, i myślę sobie jak to dziś godzin zaledwie kilka wcześniej...
Jak to dziś mój Ulubiony Kolega sumitował się po wybuchu irytacji, że on w korkach stać nie lubi, a ja Go zmuszam... A nie lubi w nich stać w swoim pięknym, wygodnym, pachnącym, błyszczącym, sterylnym i klimatyzowanym samochodzie... I myślę sobie, że On to dopiero odrealniony jest ekstremalnie. Ale zaraz zadaję sobie pytanie: " W sumie to po co ma się urealniać skoro...nie musi...?"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz