sobota, 16 marca 2013

...i, że Cię nie opuszczę, aż do śmierci...

Jest taka Jedna Super Babka na Świecie, której miłość wyznaję przy każdej wizycie i wierność deklaruję bez najmniejszego przymusu. To Doktorka moja od piękności. Pomimo, że "bronią ostrą" operuje przy twarzy mojej i zawsze powtarza, gdy się nade mną pochyla, że piękna jestem, nigdy oszpecić mnie nie chciała "ze zawiści" babskiej wrodzonej względem "pci" tej samej. Zawsze robi mi dobrze, a nawet lepiej, wystarczająco, a nawet więcej.
Nie oszczędza mikstury, nie sugeruje zabiegów niepotrzebnych, nie dolicza niepoliczalnych kosztów dodatkowych, nie pogania z kozetki, z "rozdeptanym" okiem, bo już następna "sztuka" w kolejce czeka. Wrażenie sprawia jakby dla każdej pacjentki cały dzień miała, tłumaczy cierpliwie, pożartuje, powspółczuje, a jako żem wierna jest Jej i z Nią tylko na tête-à-tête się umawiam, Mikołajkowy albo innoświąteczny prezent mi czasem robi, naprawiając poza "harmonogramem" co trzeba, a na co w śwince mojej uzbierać się nie zdążyło.
Podaję Wam Kobiety i Mężczyźni kierunek, w którym należy się udać, by na ten Cud Profesjonalizmu i Kompetencji móc się natknąć, bo dzielić dobrem się trzeba, wszak kto nie dzieli się, ten kradnie...

http://www.medycyna-estetyczna.biz/

czwartek, 14 marca 2013

Współczesna stajenka

No i mamy topowy temat  - nowa Głowa Kościoła. Rozpisywać się nie będę - portale i gazety "papierowe" aż kipią od komentarzy. Chcę jedynie zamanifestować swoje oficjalne przyłączenie się do grona "zawistnych i tępogłowych", których w oczy kole przepych nowej lepianki Papieża oraz całego majątku watykańskiego.
Obejrzałam kilka zdjęć - fakt - niczego nowego tam nie ma - na bogato - jak to w stolicy. Ale "gul" mi skoczył. 
Nie interesuje mnie czy "Nowy", to głowa, tułów czy noga Kościoła. Interesuje mnie fakt ten jako zjawisko społeczne. Dlaczego łatwiej ludziom przychodzi pakować pieniądze w tłuste tyłki purpuratów niż w szczepionki dla dzieci - nie tylko w Afryce?
Panowie w sukienkach nie potrzebują wielkich akcji charytatywnych, "Owsiaków" czy innych "ruchów na rzecz", by niczego im nie brakowało, ot samo jakoś się "kula".. 
Byłam niedawno na szkoleniu z Tonym Gordonem. Kto zacz, raczej powszechnie wiadomo. Prócz posiadania statusu człowieka legendy to błyskotliwy, sympatyczny i zrównoważony, starszy gość. Mówi dużo ciekawych rzeczy w konwencji raczej mi nie odpowiadającej, bo odrobinę o "rycie beretu" zahaczającej, ale generalnie ma to sens.
Co Tony G. ma wspólnego z wątkiem głównym? Ano ma. Podczas szkolenia, odpowiadając na pytanie jednego z uczestników, poprosił o nie tłumaczenie tego co powie, jednak tłumacz nie uwzględnił tej prośby i do uszu słuchaczy wlała się dosadna lecz prawdziwa sentencja: "Moje gówno śmierdzi tak samo jak twoje, dlatego nie ma powodu, byś czuł się gorszy".  
Dlaczego więc następcy "Gościa na osiołku", przemierzającego grzeszny świat w zgrzebnej szacie, i sandale na bosej stopie, robią skromne miny do kamery, spuszczając przy tym nabożnie wzrok niczym wstydliwa dziewica, korzystają jednocześnie z szerokiego spektrum możliwości jakie dają im "drobne" od Wiernych i Naiwnych? Drogie szaty i jeszcze droższe samochody, słowem cały ten kościelny anturaż, robi "wrażenie" - nawet na wiernych. Czy to aby jednak nie za skromnie jak na przedstawicieli samego Boga?

piątek, 8 marca 2013

Tulipany i goździki

Dzień Kobiet rok 1985. Panie dostają w zakładach pracy rajstopy zwinięte nieapetycznie w rulon i upchane w przeźroczystej folii oraz obowiązkowo - infantylnego tulipana łamane przez goździka.
Po pracy w "zakładzie", objuczone siatami jak wielbłądy tarabanią się do tramwajów i autobusów, by zdążyć z przygotowaniem "specjalnego obiadu" dla powracającego z pracy Szanownego Małżonka.
Ten pojawia się z imponującym opóźnieniem, w stanie wskazującym na wzniesienie niejednego  toastu "za zdrowie dam" oraz tulipanem łamane przez złamany goździk w ręku. Kwiat marki tulipan zdaje się być równie wymięty co Szanowny Małżonek, widać - i jeden i drugi - niejedno dziś przeżył.
Kobiecina mocno poirytowana, każe Mamrotowi iść spać, a co bardziej krewka żona po prostu wywala Chlora za drzwi.
Dzień Kobiet 2013. Pani dostaje z okazji święta trzy Milky Way'e (na porost dupy zapewne, by krócej urodą po oczach innym samcom świeciła), opatrzone suchym komentarzem: "to zamiast kwiatów". Oczywiście ani z obowiązków służbowych, ani domowych zwolniona dziś nie jest, więc "po robocie" pichci obiad i karmi wszystkich bez wyjątku czyli jakieś sześć głodnych sztuk.
 Wieczorem "Szanowny" wychodzi z kolegą na piwo, a po powrocie wzburza się i obraża o nic, po czym wychodzi urażony niczym sfoszona panienka i udaje się w tylko sobie wiadomym kierunku.
Panią święto mającą oczywiście zalewa krew nagła, ale w duchu pociesza się, że dzieci wreszcie duże, więc  gdy ułożą się już w łóżkach, pozbiera koleżanki i pójdą "w miasto poświętować" choć przez dwie godziny...

czwartek, 7 marca 2013

Henna czy gehenna?

Gdy miałam szesnaście lat chodziłam z takim jednym, siedem lat starszym chłopakiem. Tak, tak - wiem co by było gdyby się wydało. Wspominam o dojrzałości jegomościa, bo w tym wieku wypada już rozróżniać znaczenie słów. Pewnego razu postanowiłam się dla niego trochę upiększyć, dlatego poczerniłam sobie brewki i rzęski henną. Podczas spotkania mój luby uważnie mi się przygląda, niemal studiuje - lecz bez zrozumienia - moją twarz, po czym jego lico się rozjaśnia, bo widać własnie Kolumbem - w swoim mniemaniu - został. Po krótkiej chwili od rozbłysku na twarzy, z jego ust pada pytanie: "Kochanie, robiłaś sobie gehennę?" Pamiętam dokładnie, że poskładałam się wtedy ze śmiechu.
Wczoraj jestem z moją córą w Rossmannie, rozdzielamy się na chwilę, bo dziecko szuka czegoś, a ja czegoś innego. Po chwili dopada mnie mój Skarb z twarzą w pąsach i piorunami w oczach i syczy przez zęby: "Mamo, to jest w końcu henna czy gehenna, bo powiedziałam do ekspedientki, ze szukam gehenny???".
Umarłam ze śmiechu i w konwulsjach z tego samego powodu po raz drugi w życiu. 
Historyjkę o gehennie opowiadam tak często, że dzieciakowi się totalnie pomieszało co jest co, a to przecież ważne by hennę od gehenny odróżniać. Pierwszą można stosować nawet raz w tygodniu, a drugiej z taką częstotliwością raczej nie polecam.


Paris et Fabergé

Paryż. Lotnisko Charles De Gaulle. Godzina 16.35 wczoraj. Siedzę w fotelu, buty na podłodze, stopy na walizce, głowa w podróży pomiędzy klatką piersiową, a oparciem fotela. Wybrałam możliwie najintymniejszy kąt co by wstydu nie było jeśli nieplanowanie zasnę, opadnie mi żuchwa i nie daj Boże oślinię się przez sen.
Koniec końców, eleganckie odzienie i gustowny koczek po prawej stronie czaszki, obligują do utrzymania fasonu.
Padam dzisiaj, bo długi wieczór nieopatrznie przeszedł w nocne harce po stolicy Francji. System operacyjny w mojej głowie mocno zamula, nie mogę myśleć, skupić się na czytaniu, ani czymkolwiek innym, oglądam więc bezmyślnie brudne jak diabli szyby terminalu numer jeden i z obrzydzeniem studiuję poszycie foteli, w które wsiąkło chyba wszystko co ręka ludzka jest w stanie wyprodukować. Od liczenia wstrętnych zacieków na szybach i tkaninach, popadam w totalne otępienie graniczące z letargiem, aż tu nagle vis a vis zasiada z kawą w dłoni piękne Jajo Fabergé... 
Oczywiście nie wiem do końca czy Jajo jest prawdziwe, ale nosi wszelkie znamiona oryginału. Ktoś tak piękny z zewnątrz, każe domniemywać, że w środeczku też kryją się prawdziwe skarby. Głupie założenie, ale wyzbyć się myśli owej nie sposób. Konstrukcja mózgu człowieka taka i kropka.
Fabergé wszystko ma w najlepszym gatunku; nie jest przesadzony, odstrzelony ani wylaszczony, jednak widać, że stworzenie bardzo dba o to co wdziewa na grzbiet, co wciera w dłonie i na co układa włosy. Zapomniałam cholera co miałam napisać...tak zerknął na mnie skubany, że zgubiłam wątek. 
I co się tak gapisz spode łba i znad książki? Byś był Turkiem, Włochem albo innym ciepłolubnym wytworem południowych klimatów, już byś od dwudziestu minut siedział na foteliku przy moim stoliku i zagajał pięknie o niczym. Odesłałam spojrzenie. Cholera. Spłoszył się. Oczka spuścił...hmm...że co? Że niby ja mam inicjatywę ten tego??? Nic z tego kolego. Głowa mnie boli.
Nie wiem po jakiemu trzeba do Jajka gadać. Się okazuje, że ja nawet wstydliwa trochę bardzo jestem. Czerwień czuję, że mi po licach pląsa, gdy się tak ktoś wpatruje we mnie...Szczególnie, że on jakiś taki...za ładny kurde...Może gej? Nie patrzę się więcej w tamtym kierunku. Szlag. Wyjdę zaraz na durnia jakiego. Jakby chciał, to by podszedł. Więc jeśli nie podchodzi to nie chce. Proste. Może ja za mało atrakcyjna jestem? Albo lat za dużo mam? Albo gapi się tylko dlatego, że kobiety bez butów w miejscu publicznym nigdy nie widział? Aaaa taaam... mam to w dupie. Obejdę się bez Fabergé. 

niedziela, 3 marca 2013

Nastolatka i klatka

Moja matka miała taką obsesję na punkcie bezpieczeństwa, że wyprowadzała mnie na spacery niczym Pani Właścicielka swoją sukę w cieczce, co znaczy blisko domu i na krótkiej smyczy. Wychodziłam tylko z mamusią i tatusiem lub opcjonalnie - z wózkiem, w którym wylegiwała się beztrosko kolejna sztuka mojego rodzeństwa.
Wyobrażacie sobie szesnastolatkę z wózkiem w dzisiejszym świecie? Zapewniam, że w 'tamtym" było podobnie. "Na naszej ulicy" wszyscy co prawda wiedzieli, że to nie moje dziecko, ale już kilometr dalej nie było końca gromiącym spojrzeniom pań w wieku porozpłodowym. 
Wracając jednak do matki...była pasjonatką gazetki "Detektyw", z której to dowiadywała się na bieżąco o sposobach popełniania morderstw, gwałtów, napaści zorganizowanych oraz metodach ukrywania zwłok i zacierania śladów. 
Ówczesny "Cats" chowany był w czeluściach szuflady pod skarpetami i gaciami mojego ojca, natomiast "Detektyw" dumnie spoczywał na kawowym stoliczku, tak, bym z łatwością mogła dostać się do lektury i przekonać o parszywości tego świata. W efekcie, jako nastolatka wypuszczana na dwór incydentalnie, paradoksalnie wcale nie byłam szczęśliwa, że wychodzę . Gdy wreszcie mogłam wybyć z domu sama, drżałam ze strachu, a w moim rękawie tkwił nóż do obierania warzyw. Wychodząc po osiemnastej z domu (w zimie czytaj: "po zmroku"), nie bałam się. Ja byłam - jak to mawia nie tylko młodzież -  zesrana z przerażania. Oglądałam się wciąż za siebie, rozglądałam po bokach i krzakach i zaciskałam dłoń na rękojeści noża, ćwicząc zawzięcie manewry sprawnego wydobywania go z mankietu.
Spokój na moje lico wracał dopiero po powrocie do domowych pieleszy, a myśl, że "znowu" nikt mnie nie zgwałcił i nie zamordował, kazała rozpatrywać ten fakt w kategorii wielkiego szczęścia czy po prostu fuksa.
Mając świadomość owej schizy nabytej w dzieciństwie, obiecałam sobie, że moim dzieciom nie zafunduję takiego szaleństwa.
Staram się więc nie umartwiać za bardzo, pozwalam wychodzić moim nastoletnim córkom na imprezy różnej maści, spotykać się z przyjaciółmi nawet "po ciemnicy" i nie ingerować w ich "prywatne" życie, organizując im na przykład niedzielne wypady do dziadków.
Schody zaczynają się jednak, gdy chodzi o coś "grubszego". O samodzielnych wyjazdach na wakacje nie ma na razie mowy, to znaczy mowa jest, ale moja argumentacja w tym temacie jest nie do przebicia, więc - po wielogodzinnych negocjacjach - mam spokój. Argument zasadniczy? Podaję: "Dziecko, ja oprócz ciebie mam jeszcze dwoje niepełnoletnich dzieci, więc jeśli ci się coś stanie, a sama nie masz jeszcze dowodu, pójdę siedzieć za ciebie i kto wtedy wychowa twoje rodzeństwo?"
Zatem tu mam spokój, bo treść dotarła, ale taka "osiemnastka" na przykład koleżanki...Zgodziłam się natychmiast, pomimo odległości jaka dzieliła miejsce imprezy od naszego domu to znaczy prawie dwustu kilometrów. Miałam komplet twardych danych, który pozwolił mi trzeźwo myśleć i podjąć jedynie słuszną decyzję to znaczy powiedzieć: "TAK".
Dzieciaki bawiły się pod opieką rodziców w Zamku Czocha i dowiezione były busem prowadzonym przez trzeźwego kierowcę, a nie "po kosztach" przez podchmielonego tatusia, który tylko "se dziabnął jednego" za zdrowie nabywającej właśnie pełnoletniość córki. Gdybym się nie zgodziła na ten wypad, przekroczyłabym swoją osobistą, dopuszczalną granicę śmieszności w byciu matką kurą. Inna rzecz, że przez tę niekończącą się noc jajo zniosłam i to chyba niejedno. Co jakiś czas (może to było co godzinę...?) puszczałam swojej Niuńce smsa kontrolnego i z satysfakcją odnotowywałam, że reaguje i to bez błędów ortograficznych i "połykania" liter. Nie odważyłam się dzwonić. Brak bełkotu w wypowiedzi pisemnej, pozwalał mi domniemywać, że trzyma fason i nie leży górną częścią tułowia na stole, z twarzą w sałatce. O czwartej rano odpisywać przestała, co sprawiło, że mój umysł pozostający w  półśnie ledwie, przeszedł w tryb "galopujący niepokój" oraz "projekcja obrazów tragicznych".
Zadzwoniłam raz - cisza, drugi - poczta, trzeci, czwarty, ósmy. Cisza. Pamięć przemknęła po przeczytanych dwadzieścia lat temu kartkach "Detektywa". "Nie ta kategoria" - pomyślałam i natychmiast znalazłam się w dziale "najtragiczniejsze wypadki drogowe".
Kiedy już zdążyłam zanurzyć się po dziurki w nosie w tym obłędzie, wielokrotnie skarcić za brak pobrania numeru do matki, ojca, wujka koleżanki i kierowcy busa, Niuńka zadzwoniła.
Beztroski, świeży głosik, zadowolona, jakby wcale niezmęczona i oświadczająca, że niedługo będą wyjeżdżać.
Boshe cóż za ulga...Nie wiedziałam czy z radości zasnąć czy może kontynuować biczowanie swojej psychy umartwianiem nad tym, że skoro jeszcze nie wyjechali i nie rozwalili się gdzieś na barierce energochłonnej, to czy teraz dojadą w całości.
Pogrążona w tych rozważaniach padłam jak betka, by o szóstej nad ranem zesztywnieć jak stara deska podłogowa na dźwięk dzwonka telefonu. "Mamo, jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, będziemy za czterdzieści minut."
Jest prawie południe. Niuńka przysypia w salonie zmęczona i nieskacowana (jakaż ja dumna jestem, że ona taka trzeźwa), a ja kołuję na past startowy niedzieli, wykończona tą piekielną nocą, pomimo, że na żadnej imprezie osobiście nie byłam.
Kiedyś odbijały mi się na zdrowiu moje nocne wyjścia, teraz dobijają mnie Jej. Chyba zacznę wychodzić na imprezy wtedy, gdy ona na nie wychodzi. Wtedy przynajmniej moje wyczerpanie będzie uzasadnione.

sobota, 2 marca 2013

Równouprawnienie vs. sponsoring czyli o co chodzi?

Osobnikom, którzy próbują przyklajstrować mnie do jakiegoś obłędnego, walczącego ruchu feministycznego, bo zapoznali się akurat z jednym i tylko jednym, ironizującym postem o "Super Boskim", mówię: "Zawróćcie z tej drogi". Nie jestem nawiedzoną Niewiastą Walczącą. Nie przyklejajcie mi gęby feministki tylko dlatego, że ośmielam się krytykować postawy, które mi nie odpowiadają. Oświadczam, że mam w dupie wszelkie manify i parytety, bo uważam, że to charakter, charyzma i kompetencje - słowem osobowość Istoty Myślącej - powinny determinować jej bardziej lub mniej spektakularną obecność w szeroko pojętym życiu społecznym i to NIEZALEŻNIE OD PŁCI.
Czy "Merkelowa", "Walcowa" , albo "Taczerowa" potrzebowały pleców w postaci armii rozjuszonych feministek, by wspiąć się na wysokie urzędy? Nie potrzebowały. Ponadto kobiet się przecież nie promuje, a jak się już promuje to w jakiś taki dupowaty, nieudolny i groteskowy sposób. Wspomniane panie osiągnęły to swoją przebojowością i umiejętnościami. Czy nasza Maryśka Skłodowska i Wieśka Szymborska były jakimiś odmieńcami, albo tylko miały szczęście w życiu?
 Nikt przy zdrowych zmysłach, nie odważy się również postawić, a następnie próbować forsować tezę, że doszły tak daleko, bo dawały..."ciała". Nikt też oczywiście nie zakwestionuje ich płci, od urody - czasem dyskusyjnej - abstrahując.
Wieloletnia obecność w/w pań na scenie politycznej i naukowej dowodzi, że ciała, ani niczego innego  nie dawały, a także, że nie ma przymusu posiadania jaj między nogami, by móc wykazać ich metaforyczną obecność. Nie ma też cienia wątpliwości co do tego, iż panie te zdobyły władzę, szacunek i uznanie bez parytetowej protezy.
Czytam w "Wielkim Pedim" (jak to moja córka mawiała "za młodu" o Wikipedii) o feminizmie. Bełkot panie taki, że aż w oczy szczypie i pomimo żem jest istota rozumna i wykształcona, nic z tego nie kumam. Podobne zaburzenia rozumienia przekazywanych treści miałam wtedy, gdy na telewizyjnej grzędzie siedziały jednopłciowce od Mrs. Gretkowskiej.
Byłam zażenowana tymi popiskiwaniami na wysokim "ce". Brak spójności myśli i wypowiedzi doprowadziły finalnie do spektakularnej...porażki tego głośnego - w pewnym momencie - projektu. Gretkowska się poddała.
Mam świadomość tego, że wbijam kij w mrowisko. Wiem, że Baby będą chciały mnie ukatrupić, ale wiem też, że Fajne Babki tego nie zrobią.
Jestem socjologiem z wykształcenia i kobietą z urodzenia. Jestem ciekawa świata i analityczna. Nie mam kompleksu płci.
Cieszę się, że mogę chodzić w sukienkach i nikt się nie patrzy na mnie jak na dziwoląga, gdy zakładam spodnie. Jestem szczęśliwa, że mogę się legalnie rozkleić, popłakać, rozmazać i nikt nie pomyśli o mnie - jak o płaczącym mężczyźnie - "bezradna cipa".
Jako kobieta mogę więcej. MOGĘ sobie być i słaba i silna - to ja decyduję. Facet MUSI być silny, nie ma wyboru - inaczej odpada z peletonu samców Alfa. Gdy się rozwodzę, dzieci - niejako z klucza - zostają przy mnie, bo "tak jest przyjęte".
Zazwyczaj to nie mężczyźni szantażują kobiety dziećmi, rozgrywając nimi kolejne gemy rozwodowego pojedynku.
To facet musi w sądzie udowodnić, że nie jest pedofilem ani innym potworem i stoczyć heroiczną walkę o prawo do regularnych spotkań czy o przyznanie opieki nad potomstwem właśnie jemu.
Ze względu na powyższe, nie domagam się równouprawnienia. Domagam się za to między innymi: traktowania mnie z należytym szacunkiem, słuchania z uwagą tego co mówię, przepuszczania w drzwiach, pomocy przy wkładaniu bagażu podręcznego na półkę w samolocie, podawania płaszcza oraz tego, by mężczyzna w moim towarzystwie zachowywał się jak mężczyzna to znaczy - był dżentelmenem.
Nie domagam się: postrzegania mnie jako dobrego kumpla, oczekiwania, że poprowadzę wózek widłowy, wypiję pół litra wódki w celu załatwienia ważnej sprawy, posiadania umiejętności zmiany koła, a także nie domagam się oczekiwania braku oczekiwań z mojej strony. Jestem kobietą i dobrze mi z tym. Osiągnęłam w życiu to co osiągnęłam i członek w spodniach nie był mi do tego potrzebny. Poparcie koleżanek też nie.

Na koniec kilka interesujących i seksownych cyferek, bo mi dziś koleżanka pewien portal o skrócie SS pokazała i tam natchnienie do napisania posta powyższego znalazłam.
Na portalu tym czytam w zakładkach: 
1. Anonse kobiet -> szukam sponsora: liczba stron  - 128, po 25 anonsów na każdej,czyli łącznie: 3200 spragnionych opieki, "wyzwolonych" pań właśnie poluje.
2. Anonse kobiet -> zasponsoruję: liczba stron: 1, liczba anonsów 2.
I gdzie to równouprawnienie?