
Ledwie dociągam o suchym pysku do północy, połykam tabletkę, popijając cytrynowym piwkiem. Z prostego rachunku wynika, że będę mogła dopaść do lodówki po pierwszej, a potem nie położę się przecież natychmiast, bo będę miała koszmary od przeładowania, muszę więc przeczekać do jakieś trzeciej nad ranem. Kuracja antybiotykowa uświadamia mi jak bardzo jestem przywiązana do jedzenia i jak niemożność konsumowania dewastuje mój wewnętrzny spokój i zewnętrzny ład, za którym tęsknię. Odruchowo nasuwa mi się pytanie: jak my, ludzie dwudziestego wieku dawaliśmy sobie radę z potrzebą ciągłego spożywania, posiadania, kupowania, testowania na początku drugiej połowy ubiegłego stulecia, gdy nie było przekąsek, pełnych półek, sklepów otwartych przez siedem dni w tygodniu i tego wszystkiego, co dziś daje nam poczucie spełnienia i sytości?
Co człowiek pogryzał przed telewizorem na "Sondzie" albo "Dzienniku Telewizyjnym"? A co przegryzał jak w telewizorze nic nie było? I co robił wtedy, gdy nie konsumował nic? Coś kojarzę... wszędobylska herbata granulowana - cytrynowa, albo fusiasta "popularna" w szklance z plastikowym lub srebnopodobnym koszyczkiem i łyżką w środku, a potem w oku...
No... po trzynastej w nocy mamy... Mogę iść. Życzcie mi... smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz