Biorę antybiotyk. W ulotce napisano, że należy go przyjmować minimum dwie godziny po posiłku lub na jedną przed. Okazuje się, że dostosowanie się do tej procedury, wymaga ode mnie sporego poświęcenia i nie mniejszego wysiłku. Jestem przyzwyczajona do nieustannego wkładania czegoś do buzi i ciągłego przeżuwania, co rodzi podejrzenie, że w poprzednim życiu byłam krową. Ograniczenie mojej swobody decydowania czy i o której mam jeść przez zakichaną ulotkę informacyjną, budzi moją narastającą z minuty na minutę irytację. Chodzę po domu jak lew w klatce i kalkuluję; jadłam o dwudziestej drugiej, minimum dwie godziny odstępu to dwudziesta czwarta. Odliczam każdą minutę i zauważam, że czynność ta przechodzi w tryb obsesyjny.
Ledwie dociągam o suchym pysku do północy, połykam tabletkę, popijając cytrynowym piwkiem. Z prostego rachunku wynika, że będę mogła dopaść do lodówki po pierwszej, a potem nie położę się przecież natychmiast, bo będę miała koszmary od przeładowania, muszę więc przeczekać do jakieś trzeciej nad ranem. Kuracja antybiotykowa uświadamia mi jak bardzo jestem przywiązana do jedzenia i jak niemożność konsumowania dewastuje mój wewnętrzny spokój i zewnętrzny ład, za którym tęsknię. Odruchowo nasuwa mi się pytanie: jak my, ludzie dwudziestego wieku dawaliśmy sobie radę z potrzebą ciągłego spożywania, posiadania, kupowania, testowania na początku drugiej połowy ubiegłego stulecia, gdy nie było przekąsek, pełnych półek, sklepów otwartych przez siedem dni w tygodniu i tego wszystkiego, co dziś daje nam poczucie spełnienia i sytości?
Co człowiek pogryzał przed telewizorem na "Sondzie" albo "Dzienniku Telewizyjnym"? A co przegryzał jak w telewizorze nic nie było? I co robił wtedy, gdy nie konsumował nic? Coś kojarzę... wszędobylska herbata granulowana - cytrynowa, albo fusiasta "popularna" w szklance z plastikowym lub srebnopodobnym koszyczkiem i łyżką w środku, a potem w oku...
No... po trzynastej w nocy mamy... Mogę iść. Życzcie mi... smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz