środa, 7 sierpnia 2013

Biedronki, komary i postawa obywatelska

Jest godzina 23.00, a ja robię "kołyskę" na karimacie. Gdy mięśnie omdlewają, z nosem przy ziemi oglądam podłogę. Sprzątałam wczoraj, ale znowu jest na niej wszystko - z życiem wszelakim włącznie. Tuż przed moimi oczami podąża sobie biedronka. Jej widok mnie rozczula... taka malutka, zagubiona i niewinna... Podsuwam palec i mam plan, by jej pomóc i wyeksmitować na trawkę, gdzie znajdzie sobie na pewno jakieś pożywienie. Durna jest ona, skromna albo strachliwa, bo palca mojego nie chce i dalej miota się bez planu po pustyni podłogi. Tuż obok w konwulsjach dopełnia swojego żywota komar. Gdyby był większy widziałabym jak się dusi i wymiotuje od zapachu śmiercionośnej płytki antykomarowej. Patrzę na biedronkę; "jaka słodka" - myślę, po czym przenoszę wzrok na komara. "Zdychaj gnoju" - syczę w myślach bez cienia współczucia. Niby wiem, że to tylko biedny, smętny komar - krzywdy nie zrobi tylko irytację swędzeniem po ukłuciu wzbudzi, ale z pasją go zwalczam i nie akceptuję w swoim najbliższym otoczeniu.
Kilka dni wcześniej jestem w stanie psychicznego rozpadu. Robię zakupy jak automat po czym nieobecna opuszczam sklep.
Po drodze zaczepia mnie Babciusia, wsuwa kartę bankomatową w dłoń i prosi - patrząc pełnym ufności wzrokiem - bym pomogła wybrać jej pieniądze z "maszyny", bo ona dużych kwot nie umie. Idę wciąż nieobecna z Babciusią do bankomatu, wyłuskujemy porcjami banknoty ze ściany z pieniędzmi, a we mnie - z każdą sekundą - narasta radość, że obca kobieta mi zaufała i wybrała właśnie mnie i, że mogę zrobić tak banalną rzecz, która dla niej tak wiele znaczy. "Jaka słodka" - myślę sobie o Babciusi - jak dziś o biedronce - i żegnam się z nią ciepło jak z długoletnią przyjaciółką.
Kilka dni później, parkuję auto w miejscu gdzie zawsze zgoda na parkowanie była. Pusto tu jakoś, prócz taksówek nie stoi nic, ale myślę sobie: "farta mam, ależ pusto" i niepokój z powodu niespotykanej ilości miejsca tłumię w zarodku. Po piętnastu minutach widzę biało-pomarańczowy karawan Straży Miejskiej. Biegnę i pytam o co chodzi, przecież tu można...
Panowie fantastyczni są i przemili, ale bezradnie rozkładają ręce i mówią, że znaku nie było, ale już jest i, że przyjechali, bo telefon, że tu stoję od mieszkańca bloku z wielkiej płyty dostali.
Oczami wyobraźni widzę Obywatela - reprezentanta jedynej, słusznej postawy - znaczy się tej obywatelsko - donosicielskiej, schowanego tchórzliwie za firanką swojego wielkopłytowego "M", który bacznie obserwuje czy organ państwowy właściwie mnie ukarał i czy zachowań korupcyjnych podczas wymierzania kary nie było. Kręcę z niedowierzaniem głową, bo nikomu, ale to absolutnie nikomu na tym skrawku ziemi nie przeszkadzam tzn. "ryjem" chodnika nie blokuję, "dupą" na ulicę nie wystaję, więc dlaczego - się pytam - jakiś komar trud sobie zadaje, by mnie ukąsić, inwestuje w opłatę za połączenie i do straży dzwoni? Czekam, ładnie na chodniku stojąc, aż straż odjedzie, niemal macham im po przyjacielsku na pożegnanie, po czym odwracam się w stronę Obywatela Donosiciela, bo wiem, że chowa się na którymś piętrze, gdzieś tam - jak komar -  w firanie, wyszczerzam zęby w hollywoodzkim uśmiechu, robię wyrazisty "gest Kozakiewicza" i - wsiadając do samochodu - myślę to, co myślałam o komarze, gdy szkodnik oddawał ostatnie tchnienie na mojej podłodze... I wcale nie jest mi głupio z tego powodu, bo ja do biedronek się zaliczam, a nie do komarów...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz