
czwartek, 10 grudnia 2015
Nie sprzątam w tej chwili, tylko piorę.

środa, 2 grudnia 2015
Kiosk

Człowiek czasami robi coś pierwszy raz i wie wtedy, że to pierwszy raz. Czasami jednak robi coś po raz kolejny i nie wie, że ostatni. Bywa, że obiecuje sobie, że robi coś po raz ostatni i to nie jest ostatni raz. Lata świetlne temu obiecałam sobie, że po raz ostatni jadę śmierdzącym, zapoconym, lepkim, zatłoczonym, zaparowanym autobusem. I tak się stało. Wieki nie jeździłam komunikacją miejską, aż tu nagle wczoraj musiałam. Przystanek autobusowy mam dwieście metrów od domu, ale wyszłam dwadzieścia minut wcześniej, bo zupełnie nie mam autobusowego wyczucia czasu i nie chciałam się spóźnić. Podobno autobusy lubią podjeżdżać chwilę przed czasem, albo grubo po czasie. Dobrze, że pod blokiem miałam zaparkowany samochód, a kluczyki w kieszeni, to sobie posiedziałam przynajmniej w środku, osłonięta przed wiatrem. Pięć minut przed 9.15 czyli planowym czasem przyjazdu, nie wytrzymałam napięcia i poszłam na przystanek. Był tam kiosk, więc mimochodem zajęłam się oglądaniem gazet wystawionych za szybą - jak to w kiosku. Z niemałym zaskoczeniem stwierdziłam, że pewne pozycje od lat twardo trzymają się na rynku. Dwadzieścia lat temu w kiosku też można było dostać burzącą krew w żyłach (nie tylko u nastolatków) pozycję "Peep show", chociaż raczej "z zaplecza" niż dumnie wyeksponowaną na witrynie. Z nowości odnotowałam "My Company" i "Garden World", ale nie tylko. W pewnym momencie moje źrenice rozszerzyły się nienaturalnie, bo kondensacja na całej powierzchni szyby wymownie brzmiących tytułów, zupełnie mnie zaskoczyła. " Mam ogród' to absolutny pikuś i oczywiście nie pozostawił cienia wątpliwości, co do zawartości kolorowego papieru, ale już "Polki w łóżku' - kazały mi się zastanowić przez chwilę - jak to mówi młodzież - "o co cho". Po chwili mój wzrok z niesmakiem ześliznął się na "Lolity", zalegające obok "Siedliska" mającego w podtytule "stół świątecznie zastawiony", a następnie na intrygujący i tajemniczo brzmiący tytuł "DZIWKI" z podtytułem w tle: "Tak się pieprzą gwiazdy Hollywood" z Sarah Wandella, Nickiem Jakimśtam i Jakimśtam Dajmondem w rolach głównych. W tym zestawieniu była jeszcze gazeta z dwoma filmami DVD w promocji za 9.99 pod kuszącym tytułem "Polski seks, Polki dają dupy". Oniemiałam. Przysięgam. Wydaje mi się, że ciężko byłoby mi powiedzieć o samej sobie "pruderyjna", ale TO mnie kompletnie zaskoczyło i wprawiło w stan dziwnego niezrozumienia tego, co czuję, gdy na to patrzę. Wyobraziłam sobie, że jest 2007 rok, stoję na przystanku z moim ośmioletnim synem, mamy jeszcze pięć minut do przyjazdu autobusu, a moje dziecko niestety umie już czytać i nagle pyta mnie, co to znaczy "dawać dupy", "dziwka" czy "lolita". Bo tam, że cycki gołe zobaczyłby to żaden problem, bo od dziecka dzieci w naturalnych warunkach chowane były i wiedziały czym się różni dziewczynka od chłopczyka czy tatuś od mamusi. Ale jak wytłumaczyłabym ośmiolatkowi "dawanie dupy" czy instytucję dziwki pytam się? Jest rok 2007, 9.15, przystanek, zimno, grudzień, ja prawie śpię, wiatr wieje, deszcz zacina, a tu dziecko - nagle i bez uprzedzenia - "atakuje" mnie i chce wiedzieć. Piszę tego posta i używam tu słów i sformułowań powszechnie uznawanych za nieeleganckie oraz wymagających specjalnego oznaczenia bloga: "treści dla dorosłych, potwierdź, że masz ukończone 18 - ście lat". W kontekście opisanej sytuacji - mam to w dupie. Na kiosku nie ma małego, prostokątnego "okienka", w które można kliknąć "enterem", potwierdzając swoją pełnoletność, jest za to duże okno, w które dzieciaki, w każdym wieku mogą sobie patrzeć do woli i wyobrażać sobie jak Polki dają dupy. Nie wiem ile razy w życiu oglądałam zawartość szyby w kiosku, ale wiem, że to był ostatni raz.
wtorek, 24 listopada 2015
Ku mojej uciesze

Siedzę w jakiejś galerii handlowej gdzieś w Łodzi. Kilka godzin muszę siedzieć, ale przynajmniej dowiaduję się czegoś nowego, mianowicie, że od siedzenia nogi w tyłek też mogą wejść. Szczęśliwie w miarę wygodne sofy są i nawet kawałek stołu, tak, że nogę mogę zdrętwiałą trochę wyżej podnieść i starannie but z dala od blatu trzymając, łydką o jego rant z ulgą oprzeć. Zamykam oczy, wciśnięta kręgosłupem w kąt siedzenia, z tą nogą na blacie stołu, tzn. z łydką i próbuję się odprężyć, aż tu nagle atak na mnie odbieram boczny prawy.
- No ja zaraz zwymiotuję, popacz pani jak ta się rozsiadła z girami na stole - tokuje z kanapy oddalonej o jakieś trzy metry mocno dojrzała kobieta, rozpostarta całym swym nadważonym jestestwem na wątłym - jak dla niej - foteliku.
- No widzę właśnie - wtóruje jej druga starsza pani - przecie ja tej kanapki to nie zjem z obrzydzenia jak na to paczę. Widzi Pani jaka ta młodzież dzisiaj jest.
Siedząc tyłem do pani w berecie z kaszmiru (unikam celowo nazwy moher, by uciec przed przypisaniem mnie do konkretnej frakcji politycznej) ucieszyłam się słysząc, że zostałam zakwalifikowana w poczet młodzieży. Szybko jednak moje zadowolenie w zniesmaczenie przerodziło się, bo oto pani bardziej do widoku mojej twarzy mająca dostęp z charakterystyczną dla egzaltowanych, starszych katoliczek nienawiścią w głosie i z całą mocą odparła:
- A jaka to młodzież kochana! Przecież to stara wiedźma jest i buciorem chce się tu pochwalić jaki ma!
Pisałam już o miłości do bliźniego swego w narodzie naszym głęboko zakorzenionej. Chcę się do czegoś przyznać. Nie kocham i nie akceptuję starych, wrednych bab w kaszmirowych, moherowych czy filcowych beretach, wełnianych sweterkach oraz ortopedycznych butach, ze wzrokiem i mową ciała pełną nienawiści do ludzi, gębą pełną podłości i różańcem przeplecionym przez powykręcane reumatyzmem palce. Nie znajduję współczucia i nie chcę poszukiwać w sobie zrozumienia i szacunku dla ich siwych głów. Uwielbiam i podziwiam natomiast naszą ekscentryczną i sympatyczną Kryśkę Mazurównę - Ikonę prawdziwej zaradności, tolerancji oraz żywego, otwartego umysłu. Marzę o tym, by nie przyszło mi do głowy zostać na starość wredną, zgnuśniałą babą w pretensjach do całego świata. Chcę być wtedy radosnym, kolorowym ptakiem, nawet kosztem tego, że młodsze stare baby będą mówiły o mnie: "tej to ze starości kompletnie odbiło" i z ekscytacją podliczać będą moje operacje plastyczne, ugniatając swoje tłuste, leniwe dupy na ławce pod blokiem. Ku mojej uciesze.
czwartek, 19 listopada 2015
List o M. vs uwaga

Wieci co? Mam Wiernego Czytacza. "Matt" zwie się i nie dość, że czyta, to jeszcze komentuje. Ludziom Wartym Uwagi (w skrócie LWU), bo poświęcającym ci swój czas i uwagę, warto się pokłonić i poświęcić uwagę - nawet nie odrobinę - ale duuuużo uwagi, bo w dzisiejszych czasach ludzie uwagi sobie nie poświęcają. Mają przecież OBOWIĄZKI. Najczęstszy obowiązek to PRACA. Praca usprawiedliwia WSZYSTKO; ucieczkę przed SZCZEROŚCIĄ, ucieczkę przed DOMEM, ucieczkę przed PROBLEMAMI, ucieczkę przed BLISKOŚCIĄ, ucieczkę przed ROZMOWĄ, ucieczkę przed KIMŚ. Dlatego dziękuję Ci Matt - choć zupełnie nie wiem Kim jesteś - za to, że znajdujesz czas, że poświęcasz uwagę, i, że chce Ci się skreślić te parę słów komentarza. Dziękuję zatem Matt'owi oraz wszystkim moim Czytaczom, Pamiętajcie proszę o tym, by UWAŻNIE SŁUCHAĆ, CZYTAĆ i dawać nie to, co chcecie dać, tylko to, co Biorca chciałby dostać.
piątek, 13 listopada 2015
Niech żyje wolność, wolność i swoboda

Uważam, że lepiej zapobiegać niż leczyć, dlatego raz w roku ciągałam dzieciaki na kontrolne badanie krwi. Zawsze tak było - ku rozpaczy całej trójki i zdecydowanym protestom. Nadeszła wreszcie upragniona - przeze mnie i przez Nich - chwila samodzielności. Dzieciaki pełnoletnie są i same muszą podejmować ważne decyzje. Najstarszej we krwi została... wpajana przez lata odpowiedzialność, więc chcąc nie chcąc, z oporami wielkimi od lekarza skierowanie na wspomniane pobranie pozyskała i ukłuć się poszła. Opowiada mi potem cała rozemocjnonowana jak to w sumie nic nie bolało, dziurę w zgięciu łokcia po odwiercie pokazuje i stwierdza, że to okropne jest samemu za siebie odpowiedzialnym być i i decydować, bo jak była pod jurysdykcją rodziców i mama kazała i "na krew" ciągnęła, to przynajmniej było komu opór stawiać i veto, a teraz to przecież sama ze sobą nie będzie się kłócić, że nie pójdzie, bo to chore byłoby... Kiedy ja byłam dzieckiem, matka co niedziela do kościoła mnie wypychała, wierząc, że mi to chodzenie regularne wpoi, jednak w nawyk mi jakoś nie weszło klepanie co weekend tych samych wierszyków i piosnek. Wolałam na płocie gdzieś obok wisieć i życiem towarzyskim się cieszyć niż kontemplacjom oddawać, lotność umysłu mojego przekraczającym. Widać boleśniejsze musiało być dla mnie czterdzieści pięć minut biernego przebywania w oparach kadzideł niż dla Niej kilka sekund "przerażającego" pobierania krwi. I dobrze.
niedziela, 8 listopada 2015
Torebunia, Kicia, że Fiu Fiu i Wielka Gala

Z Mężem moim zaproszeni zostaliśmy na galę tłuczenia się po ryjach i kopania po nerkach. Na bilecikach wskazanie było, że mamy się zalogować do stolika dla "wi aj pi" numer 41. Mąż Mój garnitur elegancki przyodział, ja sukienkę większą niż małą lecz bardzo czarną, a to wszystko po to, by adekwatnymi być do zaszczytu nas napotykającego. Stoły były okrągłe, a obrusy białe, zaś na obrusach czysto jak łza - znaczy się nie było nic. Bilecik "od głowy" prawie sto "ełro" kosztował, dlatego człowiek czuł podprogowo, że raczej coś na stoliku będzie rozsądnego, a i ktoś logiczny przy nim zasiądzie. Tymczasem - jak już wspomniałam - stoliki pustką świeciły, doń zaś poczęli dosiadać się ludzie w wieku przedprodukcyjnym zawodowo czyli młodzież szkolna lecz zamożna zamożnością swoich rodziców lub starszych mocno odrobinę od siebie partnerów. Zasiadła więc Taka Panna Dziewanna Z Domu Lepsza, w sukienusi kółkami metalowymi nabitej i mocno obciskającej jej wąską i drobną dupkę dziewczęcą, i nogę na nogę profesjonalnie zarzuciwszy, swoją torebunię bezceremonialnie, i centralnie na stół pierdolnęła. Ze zdumienia oczy mi prawie wyszły z orbit, puls przyspieszył, ale powściągliwość zachowałam, spojrzeniami jedynie porozumiewawczymi z Małżonkiem się wymieniając. Pierwsze mocowanie siłaczy zakończyło się chyba po trzydziestu sekundach, kiedy to jeden drugiego przydusił tak, że ów drugi ręką wskazał bez zwłoki, że ma dość, unikając tym samym rychłej przemiany w zwłoki. Kolejne dwie walki polegały głównie na macaniu się kolegów w parterze - innymi słowy - nuda, aż wreszcie w ringu pokazały się dwie kobiety: Kasia i Róża. Koniec końców dziewczyny pozwoliły mi oderwać myśli i wzrok od Panny Dziewanny zwanej przez jej Pana "Kicią" i dojść do wniosku, że gdyby armie tego świata składały się z Kobiet, nie byłoby litości. Miałam wrażenie, że te dziewczyny walczą na "śmierć i życie", bez pobłażania i bez znieczulenia, bez gry wstępnej i bez uników - od pierwszej do ostatniej minuty. Tymczasem Kicia dostała polecenie udania się po piwo dla swojego opiekuna, wstała więc i przystąpiwszy do poprawiania wszystkich dwustu kółek na swojej kiecce, przesłoniła dokumentnie Mężowi Mojemu widoki. "Mój" zareagował bezzwłocznie wymownym i głośnym "przepraszam", lecz Kicia nie chciała usłyszeć lub głucha była na jedno ucho bądź na obydwa, bo nic sobie z tego nie robiła. Chwilę później do stolika przysiadł się jakiś Nieopierzony Futrzak w lisie na szyi i srebrnych, brokatowych, szpilkach. Ten również torebkę na stół centralnie i bezceremonialnie pierdolnął, wywracając prawie mój kubek do napojów prestiżowy, bo plastikowy i lisem na plecach umocowanym, po nozdrzach niemal mi zamiótł. Pomyślałam, że skoro jestem na spektaklu podczas którego zejście do parteru jest czymś naturalnym to i ja - wyjątkowo - do poziomu zejdę sąsiadek moich stolikowych. Wzięłam więc kopertówkę z kolan swoich i pach! - na stół pocisnęłam. Gest ten został jednak uznany za zupełnie naturalny w "tych sferach", więc posunęłam się dalej i torebkę koleżanki w sierści na ramionach, wymownie i z wyraźnym ładunkiem emocjonalnym ze swojej części stołu odsunęłam. Oburzenie malujące się na twarzy tego wiejskiego majestatu było tak wielkie, że nie mogłam się posiąść z radości i wyjść ze zdumienia... Ze zdumienia wyjść wciąż nie mogę, kiedy przypominam sobie te buzie tępe, te usteczka wydęte, te czoła gładkie, żadną myślą nie pokalane, żadną refleksją nie okraszone i te oczy puste w sztucznych rzęsach tonące i w bezmyślności, nie zawsze ślicznych "dziewczyn jak malowanie", za to wymalowanych i wystrojonych jak stare panny, co na wydanie liczą, choć wydaje się, że ich szanse są bliskie zeru. Chociaż - jak się okazuje - dzisiaj nawet zero ma swoją wartość. Bo każde zero było ze swoim "Przybocznym".
czwartek, 22 października 2015
Po równo
Dzieci ze Złych Domów nierzadko wyrastają na nieszczęśliwych dorosłych. Bardzo pragną szczęścia jednak robią wszystko na opak czyli tak, by być nieszczęśliwi. Dorośli z popieprzonych domów pytają: "Czego mi brakuje, w czym jestem gorszy/a?" i naprawdę myślą, że mają jakieś braki. Dom Zły hoduje zakompleksionych dorosłych; albo kompletnie zastraszonych, albo bardzo wymagających. Zastraszony Dorosły - jeśli już napotka Szczęście na swojej drodze, schodzi Mu z drogi, by Go nie stracić, Nie wymaga niczego, niczego nie oczekuje. Hołduje zasadzie: "Nie oczekuj niczego, a zawsze dostaniesz więcej". Wymagający Dorosły ze Złego Domu zaś, wymaga tak bardzo, że pozwala swojemu Szczęściu uciec, bo Szczęście nie jest w stanie sprostać wymaganiom. Twierdzi, że wiele wymaga od siebie, dlatego tyle samo oczekuje od innych. Potem patrzy jak mu przecieka Szczęście prze palce i nie może zrobić nic, bo najszczęśliwszy jest jednak... w swoim nieszczęściu. Czasami zastanawiam się, dlaczego "Inni" mają "lajt" w życiu - i nie mówcie mi, że każdy ma swoje problemy. Wiem to, wiem, że każdy je ma. Wiem też, że jedni żyją łatwiej, inni trudniej. Wiem, także, że za wszystko trzeba w życiu zapłacić. Dlaczego jednak jedni muszą płacić za więcej mniej, a inni za mniej - więcej? Odpowiedź jest prosta: na tym właśnie polega równowaga - by wszyscy nie mieli po równo.
Subskrybuj:
Posty (Atom)