Przemierzamy "niedzielnie" pustkowia. Nawigacja wyprowadza nas dosłownie w pole. Zanim jednak to następuje, przebieram nerwowo nogami na siedzeniu pasażera, obserwując wskazówkę szybkościomierza, która nie wybija się ponad sześćdziesiąt kilometrów na godzinę pomimo, że autostrada długa i szeroka. Szlag mnie trafia jasny, ale milczę, bo nie chcę psuć nastroju. Mimowolnie - skoro nie mogę popędzić samochodu - popędzam myśli. O tak, teraz czuję się "bezpiecznie" to znaczy "w normalności". Myślę o wszystkich cholernych sprawach, cholernym poniedziałku i innych cholerach i czuję jak mnie to wszystko dociąża. Na umartwianiu się czas szybko mija i wreszcie jesteśmy na miejscu.
Przez kilka godzin chodzę "po zielonym", słucham głosów natury i wyhamowuję - nawet nie wiem kiedy. Kręci mi się w głowie od kolorów i szokowej dawki tlenu. Łapię się na tym, że - o dziwo - nie myślę lecz patrzę. Widzę, że oprócz mojego "ważnego życia" są jeszcze inne "ważności" - bardziej permanentne niż moje śmieszne, ważne sprawy.
Robię zdjęcia drzewom, bo tak fantastycznie rosną i są całe zielone od mchu, a na dodatek pachną. Patrzę jak żaby wyskakują mi spod stóp, jak łabędzie pływają sobie po stawie, jak ryby skaczą ponad wodę, a inny "drzeptak" drze dziób zagłuszając ciszę. Przechodzimy kilka kilometrów i znów jestem w zamkniętej przestrzeni samochodu. Ruszamy. Jedna wioska, druga... a w każdej u płotu uwieszeni obserwatorzy miastowych dziwolągów w automobilach, przemierzający incydentalnie ich rewir. Myślę sobie: "Jacyś nienormalni ci ludzie...ileż można tak wisieć bez celu na płocie..." W końcu rozumiem; Na płocie wisi się po to, by nigdzie nie biec, pomyśleć w spokoju i przekonać się, że jest się normalnym na tle tych, którzy normalni być nie potrafią i do rezerwatu wpadają tylko po to, by złapać oddech od...bezdechu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz