Przejeżdżam skrzyżowanie ze skrętem do marketu, bo wciągnęłam się w pogadankę z Córcią, a na dokładkę wyłączyli sygnalizację świetlną, co mnie zmyliło zupełnie. Parkuję w końcu pod sklepem. Z daleka widzę dwunastoletniego chłopca podążającego w kierunku mojego samochodu. Blond włoski, niebieskie oczka, blada jak kreda buzia, na której maluje się coś na kształt "nie jest dobrze, chcę do domu".
W dłoni chłopiec dzierży myjkę do szyb. Gestem pokazuje, że umyje mi szybę.
Kręcę głową, że nie, bo przecież dopiero co mi Woskowy Adorator umył, więc potrzeby nie ma - nawet jakbym chciała. Wysiadam z auta, a młody natychmiast lecz zupełnie bez przekonania przystępuje do ataku.
- Da pani pięć złoty na zestaw? - Pyta zrezygnowany.
- A dlaczego ty dziecko tutaj jesteś o tej godzinie? - Pytam poirytowana faktem, że małe dziecko na tym zimnie i o tej porze samo się błąka po parkingu.
- Bo na zestaw chcę sobie zarobić, a widzi pani światła mi wyłączyli no i nie mam jak.
- A gdzie mama?
- W domu.
- I co robi? - Nadal drążę temat.
- Siedzi.
Dzieciak najwyraźniej nie czuje się dobrze w ogniu pytań i widzę jak się wytęża, by wymyślić następne kłamstewko.
Nie wiem co robić. Jestem bezradna. Daję mu te pięć złotych i nakazuję nie dawać mamie, bo czuję przez skórę, że to sztajmeska jakaś, co dzieciaka z domu wypchnęła na deszcz, by na gorzałę zarobił dla niej i jej konkubenta.
Skacowana - jakbym piła tydzień - idę na zakupy i usprawiedliwiam się sama przed sobą, że przecież nie mogłam zabrać do domu, bo w domu już mam dużo, że całego świata nie uratuję, że na policję nie ma co dzwonić, że przecież to nie moja wina. Męczy mnie to najbardziej, że oczu na krzywdę zamknąć nie potrafię, a pomóc nie potrafię jeszcze bardziej.
Taka ze mnie cholerna ofiara losu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz