Kilka razy, na przestrzeni tych "dziestu" lat zdarzyło mi się prawie umrzeć. Wisiałam beznamiętnie na krawędzi życia to znów wierzgałam ze złości na los jak szalona, próbując się ratować i przechodziłam przez dziwne stany świadomości. Czasem myślałam, że już mi wszystko "wisi" i mogę sobie umrzeć. Tak się działo, gdy leżałam porzucona gdzieś na szpitalnym, ciemnym korytarzu pod zwojami rurek, pokrojona, słaba, bez możliwości przełknięcia czegokolwiek, wyjścia na świeże powietrze, czy choćby samodzielnego umycia się. Bywało też i tak, że przez szpitalne okno przedzierało się do mnie słońce, więc jeśli akurat moje łóżko stało blisko parapetu, zwlekałam się z niego, słabymi rękoma uczepiałam okiennej klamki, patrzyłam na ludzi biegnących gdzieś w letnich, kolorowych ubraniach i myślałam sobie: " za cholerę się nie dam zawinąć z tej krainy".
Dlaczego o tym piszę? Bo wstrząsnęło mną ostatnio wyznanie mojej Siostry pracującej w szpitalu z ludźmi, których świeczka dogasa. Powiedziała mi, iż bywa tak, że gdy człowiek po długiej chorobie, gdy nic mu już nie działa, czasem oddaje... a może nie - po prostu nazwijmy to po ludzku - człowiek czasem robi kupę ustami. Niby to tylko fizjologia, lecz dla mnie to odarcie istoty z godności. Nie dlatego, że tak się dzieje, ale dlatego, że Ktoś musi się ze mną, a raczej z resztką po mnie potem zmierzyć. Pół biedy co sobie pomyśli ktoś, kto ma mnie "posprzątać" w sumie...
Ale co ze mną, gdy leżę wciąż żywa lecz bezbronna, nadal jestem człowiekiem, potrzebuję wyjątkowej czułości i troski, a tymczasem przy mnie uwija się człowiek, który po prostu wykonuje swoją robotę i nie mogę mieć żalu, że nie roztkliwia się nade mną, bo przecież wiem, że zwariowałby, gdyby rozczulał się nad wszystkimi - jakby nie było obcymi - ludźmi.
Często zastanawiam się co jest humanitarne - kazać człowiekowi żyć, gdy on już żyć nie chce i nie może czy pozwolić mu umrzeć? A czy on - ten człowiek - na pewno żyć nie chce? Definitywnie? Czy to tylko "słabszy moment"? Jak rozpoznać, skąd to wiedzieć??? Mówiąc - jak zawsze - za siebie i mając "na koncie" zarówno stan woli życia jak i woli odejścia, finalnie cieszę się, że ludzie o mnie zawalczyli - nawet gdy "zdążyliśmy w ostatniej chwili" - jak to określił pan doktor. Są jednak sytuacje, gdzie nic się nie polepsza, szanse nie rosną, a człowiek się męczy.
Ja zazwyczaj czułam gdzieś głęboko w sobie, może z tyłu głowy, może w duszy gdzieś, że - pomimo iż nic na to nie wskazuje - ja się uratuję. I myślę, że to "czucie" w dużym stopniu pomogło mi przetrwać. Myślę, że niepotrzebne do niczego były mi te "ekstremalne wrażenia", no może tylko do tego, by dziś nie załamywać się pod byle kłopotem.
Dzięki "markotnym doświadczeniom zdrowotnym" podchodzę do życia z entuzjazmem, pasją, i zadaniowo, a nie problemowo, bo najtrudniejszą lekcję już odrobiłam: Nie dałam się zakopać i zostałam tu gdzie chciałam. Żyję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz