Jak długo ja nie pisałam nic... Nie wiem dlaczego. Zwrócono mi dzisiaj uwagę na fakt, że odebrałam przyjemność czytania podczas śniadania. Ja bym chciała pisać, tylko jak łąka z trawy wypalona się czuję. Nie mam nic do powiedzenia. Znowu. Więc milczę. Ale dzisiaj noc jest kolorowa. Wino wspaniałe, ludzie niemęczący, śpiew flamenco zamknięty w urokliwych organizmach i do tego paleta serów, dipów, zaimpregnowanych w syropie octowym rzodkiewek i innych smakowitości. Nie biegłabym do domu na złamanie karku wcale, gdyby nie fakt, że o dwudziestej czwartej zero zero spadał mi pantofelek i musiałam zdążyć wsiąść do miejskiej karety i zdążyć nim wybije dwunasta. W pałacu zamiast stęsknionego Księciunia (bo przebywa aktualnie we Warszawie) czekały na mnie dwa wygłodniałe - chleba i szynki z pomidorem i z cebulą - młode ciała. Stanął więc wstawiony Kopciuszek do deski do krojenia oraz do parzenia pomidora i natrzaskał dwie tony kanapek. Potem pacholęta dostały gópawki od przesłodzonej herbaty, ja zaś siadłam do pisania, bo obiecałam. I płynę. Moje nastolatki się śmieją do rozpuku chociaż nic nie piły i pomimo tego, że jest godzina 00.55, ja zaś pomimo, że piłam nie odczuwam potrzeby rżenia i tarzania się w konwulsjach po podłodze. Ale nie przeszkadza mi to, że oni tego potrzebują i wtóruje im w tym opętaniu pies. A niech froterują panele koszulkami - łatwiej wrzucić szmaty do pralki niż na szmacie lecieć panele - myślę i czuję jak mój poziom samozadowolenia z tej filozoficznej rozkminy rośnie. I chociaż może się to wydać dziwne - właśnie dlatego świat jest taki piękny - bo jest różnorodny. Bo przyciąganie ma miejsce dzięki zderzaniu się różniących się od siebie ładunków,. Nawet kosztem wyładowań. Przyciąganie jest najważniejsze. Kto się przyciąga to to wie.
piątek, 4 sierpnia 2017
sobota, 20 maja 2017
Poor cat
Także tego ten... w Szczecinie jestem - pięknym mieście portowym i choć nie tak pięknym jak wioska St. Tropez, to jednak niezwykle uroczym i we wszelkie cudne cudowności obfitującym. Mówię to co prawda z perspektywy Keefce w jednej z galerii handlowych, ale po przejściu przez bardzo ładne pasmo zieleni w centrum miasta park imitującym i zastawszy tam dwóch Śpiących Rycerzy poległych przed południem na dwóch sąsiadujących ławkach, stwierdziłam, że skoro miasto obce, a ja bezbronna, to wolę gdzieś w mocniej publicznym i bardziej obliczalnym miejscu na Ukochanego poczekać. Fruwam zatem radośnie po sklepach przeróżnych szczęśliwa, że nic mnie nie goni, niczego nie muszę i nikt na mnie nie czeka, aż tu nagle w Zarze na trzech Cudnych Cudaków Mięśniaków napataczam się i aż przystaję przy koszulach męskich (bo oni przy garniturach zawiesili się) żeby posłuchać fascynującej opowieści. Prawi tedy jeden z nich:
- Moja matka dzwoni do mnie telefonem pod domem żebym zszedł, bo kupiła 15 kilo karmy dla kota w dobrej cenie i żebym jej to wtargał na górę. Złażę, biorę wór na plecy i targam na czwarte. Stara mówi, że zapłaciła 70 zeta czy jakoś 170 i jara się, że tak tanio. No to ja też się jaram, że rzeczywiście. Na chacie sypiemy kotu do michy, a on wpierdalać nie chce, to myślę sobie skład przeczytam, bo może coś mu nie leży w tym żarciu. Pacze, a to kurwa żwirek dla kota jest, a nie karma.
Zataczam się na wieszak ze śmiechu, ale z całej czwórki historia ta bawi tylko mnie, bo towarzysze Cudnego Cudaka prezentują zmaltretowane i pełne współczucia miny, wieńcząc cierpienie kolegi chóralnym "o kurwaaa, no to chuj nie?".
niedziela, 7 maja 2017
Dom Pana i Katarzyna Maria Magdalena
Uważam, że aby być ateistą, trzeba mieć jaja i mocną psychikę. Bo kiedy jesteś ateistą nie masz możliwości polecieć z trzęsącymi gaciami do Boga, kiedy się boisz, ale też nie musisz przed Nikim czołobitności uskuteczniać, kiedy w życiu coś ci wyjdzie. Wtedy zawdzięczasz wszystko sobie, a i pretensje możesz mieć tylko do siebie jeśli coś spierdololisz, a jeśli rak cię zacznie zżerać, będziesz musiał się obejść twierdzeniem "no cóż, takie życie". Dzisiaj są moje czterdzieste drugie urodziny. Spierdolone jak poprzednie. Łamię się rzadko, ale ostatnio złamałam się dwa razy w odstępach niespełna dwutygodniowych i zapukałam do kościoła. Za pierwszym razem, tydzień po urazie pooperacyjnym i z częściami operowanymi w dłoniach, dowlokłam się pieszo do Domu Pana, pokonując odcinek półtorakilometrowy w niespełna czterdzieści minut. Ze zdumieniem obserwowałam jak wyprzedzają mnie ślimaki, a trawa rośnie na moich oczach. Kiedy już tam doszłam Pan mi nie otworzył czyli, że znaczy się pocałowałam klamę drzwi ciężkich i przez świeżocooperowaną i tak nie do otworzenia nawet gdyby były otwarte. Drugi raz był dzisiaj. Ponieważ - jak już wspomniałam - są moje urodziny, a komunikat był jasny, że mam sobie zaśpiewać "sto lat" sama, zabrałam ciało z domu i pojechałam nie wiedząc dokąd mam jechać. Okrążywszy kilka razy "Nowe Horyzonty" zaparkowałam wreszcie i mając już cel, zboczyłam z drogi do budynku kadzidłem pachnącego i wyposażonego w precjoza niczym skarbiec Sułtana. Tym razem było otwarte, a dwie pary drzwi uprzejmie odpuściły. Weszłam. Siadłam. Ludzi trochę. Bardzo starszych. Młodych może z pięć sztuk, ale to naprawdę młodych, a na dodatek chłopaków. Cała reszta ze średnią wieku sześćdziesiąt i pięć no i ja - z dupy - ni przypiął, ni przyłatał w żadnej z tych dwóch kategorii wiekowych nie mieszcząca się. Myślę sobie: "Niech kurwa ktoś do mnie przemówi, niech Bóg przemówi, Matka Najświętsza, Jezusek niech powie, żem dzielna i mądra, bo - żem głupia to już wiem, bo mi mówią często poza kościołem. Siedzę obok młodego lat może dwadzieścia albo osiemnaście, ramionami trzęsę, smarka wciągam na powrót do dziurki lewej, oko pocieram i polik i czekam. I słucham ciszy i szeptania "zdrowaśki" przez dziadunia w równoległym rzędzie. Tymczasem na ekranie słowa się pojawiają piosnki kościelnej i muzyka zawodzi tak, że już ani nad okiem ani nad smarkiem nie panuję i wszystko leci i już prawie na głos ryczę i czuję się jak psychicznie chora na roratach. Strofuję się w myślach: " Skup się! Czytaj! Tylko nie śpiewaj, bo wypełnienie Domu Bożego raptownie spadnie, tylko myśl, co czytasz i będzie git.". Czytam więc i gile mi przestają lecieć, bo w zdumienie takie zapadam się nad tekstem owym, że zapominam, że przyszłam tu zapadnięta w smutku kompletnym i żalu głębokim. Chyba nawet na tekstowo.pl nie znalazłabym tłumaczenia tego tekstu, a zrozumienie, co autor tworzący to dzieło pod wpływem oparów kadzideł chyba pozostający miał na myśli pozostanie rzeczą niemożliwą. Wymiękam w dziesiątej minucie nabożeństwa - na Litanii Loretańskiej, w okolicy wierszy: "domie złoty - módl się za nami, wieżo z kości słoniowej - módl się za nami, gwiazdo zaranna, bramo niebieska módl się...". Wychodzę, a raczej czmycham stamtąd jak mysz jaka albo - gorzej - szczur i pędzę do celu, który sobie wcześniej obrałam, a który jest tak cudownie obojętny i neutralny i jeszcze podają owocową herbatę. Siedzę i piszę to co tu piszę i nadal wierzę, że Bóg istnieje, ale coś czuję, że chyba nie chce ze mną gadać. Widać albo tak dobra jestem, że nie ma dla mnie wskazówki i nie ma ze mną o czym gadać, albo jest już tak ze mną źle, że nawet palec Boży w rozwiązanie wcelowany, nie rozproszy mojej ślepoty i już taka pozostanę beznadziejna, aż do usranej śmierci mojej. Amen
wtorek, 4 kwietnia 2017
092
Bywam czasem i przelotem w luksusowej restaurancji, w której "slow food" to pojęcie obce, a żarcie chłodne smakuje jak trociny, dlatego na wieczkach podany jest czas, w którym trza wypchnąć tę żywność wysoko przetworzoną, aby zapobiec wyrzuceniu jej do śmieci. Nabiłam więc na ekran ciastko, kawę, tak zwane "kurczaczki", frytki oraz sos smaczny lecz strach pomyśleć z czego wyciśnięty, zapłaciłam następnie po czym - oczekując na swoją kolej - poczęłam grzebać wew telefonie. W cholerę tych zamówień wisiało w segmencie "oczekujące", więc spraw załatwianiem telefonicznym zajęłam się, kątem tylko oka spozierając na przepływające do rubryki "gotowe" numerki. Nagle mój, a dokładnie 092 pojawił się w "gotowe", więc rzuciłam się ciałem całym na ladę, po to by przekonać się, że miałam zwidę, bo moje 092 niegotowe jeszcze. Stoję więc, trwa to długo trochę, więc patrzę znowu na "oczekujące", a tam mojego 092 nie ma. Zaglądam więc do "gotowych" ponownie, ale tam też go nie ma. Pytam więc Rosjankę lub Ukrainkę po drugiej stronie kontuaru gdzie moje zamówienie jest, a ona mi na to, że przed chwilą jakiś pan wziął i poszedł szybko na dwór. Stoję więc z tym numerkiem, rozdziawiam buzię i oświadczam tonem zawiedzionego przedszkolaka, że to przecież było moje jedzenie. Pani Rosjanka lub Ukrainka pociesza mnie, że zaraz dostanę nowe ciasteczko i wszystko i tak się też dzieje, ja jednak nie mogę wyjść z podziwu, jak bliźni mój jakiś mógł tak zuchwale, szybko i bezceremonialnie zapieprzyć mi posiłek. Dzwonię więc do Najbliższej Mi Osoby i opowiadam jak to się mimowolnie z jakimś bratem strawą podzieliłam, a On mi na to (oczywiście pół żartem), że dobry uczynek zrobiłam, kupując człowiekowi obiad. Fajnie jest - powiem Wam - dzielić się z drugim człowiekiem, ale pod warunkiem, że tego chcesz, robisz to świadomie i wiesz, że człowiek ten naprawdę potrzebuje twojej pomocy i będzie ci za to chociaż odrobinę wdzięczny, a nie zadowolony z siebie, że znowu mu się udało zrobić z kogoś wała.
czwartek, 23 lutego 2017
Mezalians
Pcham sobie wózek metalowy zakupów pełen po mokrej kostce. Dzień akurat mam taki, że obojętne mi jest wszystko i wszystko jedno. Ani niezadowolona, ani też zadowolona nie jestem. Pcham więc, aż tu nagle podchodzi człowiek w kurtce pomiętej jak psu z gardła, w jednym bucie normalnie z podłożem łączącym się za pomocą podeszwy i w drugim we folii zawiniętym czy tam w reklamówce z biedry, kaufa czy innego miejsca modlitwy łikendowej każdego katolika, którego stać, by tam wejść. "Pani Ładna, pani da jakiś grosz, ale nie na alkohol" - mówi niepewnie i podkreśla dobitnie drugą część zdania. Patrzę mu prosto w oczy o nieodgadnionym wyrazie, na cerę zmęczoną i rozpulchnioną, w usta upstrzone zębami jak u starego konia i wiem, że nie na bułkę chce, ale z drugiej strony procentów od niego nie czuję, więc odpowiadam: "A dam Panie Brzydki, tylko jak pan kupi alkohol to pana przeklnę, bo czarownicą jestem". Daję facetowi pięć złotych, ku jego zdumieniu moją - widocznie nadzwyczajną - hojnością wywołanemu i pozwalam się wrobić we wspólny spacer do samochodu i opowieść o życiu, czyli niedobrej żonie, co go z domu wywaliła przez co bezdomnym się stał i o braku kogokolwiek, kto by teraz jego takiego bezdomnego chciał. Prawi mi też bezładnie i przez pół godziny o rodzinie dalszej i bliższej, a jego gadka się zupełnie kupy, ani niczego nie trzyma, bo widać, że mózg przeżarty być może nawet C2H5OH oraz innym gównem. Mówię gościowi żartobliwie i z uśmiechem, że może by się pozbierał, bo inaczej to rzeczywiście trudno o to, by zechciał go ktoś i, że nie wierzę w opowieść o winie po jedynie wrednej żony stronie. Facet przyznaje mi niechętnie rację i prosi żebyśmy jeszcze trochę postali, bo mu się ze mną fajnie gada. Stoję więc w tym mezaliansie kolejne piętnaście minut, wzbudzając nieskrywane zainteresowanie innych wózkowiczów. Koniec końców para, składająca się z gościa z nogą w reklamówce i z "pani ładnej" i do tego z wózkiem pełnym żarcia i papieru toaletowego, gadająca głośno i śmiejąca się bez powodu to widok raczej rzadki. Usiłuję zakończyć to - pomimo okoliczności - miłe spotkanie kilka razy i z marnym skutkiem. Wreszcie facet wychodzi z nietypową prośbą: "Pani da mi kopa w dupę na szczęście bardzo proszę i już sobie idę." Patrzę na człowieka ze zdumieniem, ale widzę, że mówi serio, więc rozglądam się po ludziach, potem odruchowo sprawdzam czy buta mam aby czystego wystarczająco i mówię: "No dobra, wypnij się pan". Celuję czubkiem kozaka w tyłek mojego rozmówcy, potęgując jeszcze bardziej zdziwienie "tych normalnych od wózków", ale Kopnięty jest przeszczęśliwy, więc tłumaczę sobie, że to był dobry uczynek - nawet jeśli taki zupełnie dziwny.
środa, 8 lutego 2017
Pupka
Czasami Człowiek bierze się za Pisanie. Wychodzi to Człowiekowi różnie - najczęściej trochębylejak czyli trochętakzdupy - jak zwykły mawiać moje Dzieci. Pisząc ten post w stanie wskazującym wyraźnie, a nawet wskazującym bezdyskusyjnie - mimo wszystko - staram się kontrolować pisownię i wciąż mam wrażenie, że błędy popełniam specjalnie. Dobrze, że mogę sobie wcisnąć "klawisz prawy" i on wszystko poprawi. To wszystko zasługa Pani Profesor Bratkowskiej z Technikum Budowlanego przy ulicy Grabiszyńskiej, która Język Polski wielbiła i ceniła do granic dobrego smaku i ogólnie przyjętej "normy przyzwoitości". Ale o czym to ja miałam... "Mój" powiedział ostatnio. że już nawet nie chce mu się czytać mojego bloga. Wielu nie chce się go czytać, bo przecież ja nie piszę o tym, jak przygotować polędwiczkę wieprzową, czy jak ładnie "Pieprzona Pani Domu" ma wysprzątać mieszkanie na powrót Pana, albo jak zrobić "gustownego loda", żeby Szanowny Monż był zadowolony i nie rozglądał się "na boki". Otóż i Drogie Panie - Monż zawsze będzie widział i zawsze będzie patrzył - niezależnie jakiej maści i jak wysokich lotów ów "lód" będzie. Lato idzie, więc nabierzcie odporności. Stawanie na głowie niczego nie zmieni, bo "zdobyta" nie jest już tym samym, co "zdobywana". Dlatego - i jak pewna Kobieta koło setnych urodzin kiedyś we windzie, w pewnym domu z wielkiej płyty mi rzekła: "Kobieta nigdy całej dupy pokazywać Menszczyźnie nie powinna, a jak ma jakie zapalenie to w nasiadówce z octu moczyć się winna, bo we wojnie to innego sposobu nie było". Dlatego Drogie Kobiety, weźcie się z tymi terminami i okresami swojemi i nie mówcie wszystkiego - jak czujecie i jak rozumiecie i gaci od razu nie ściągajcie przed Nim i całej = obecnie raczej bladej pupki nie pokazujcie. I potraktujcie to jako mondrość lódowom, bo w tej mondrości się kryje prawo gatunku i jego przetrwania.
czwartek, 19 stycznia 2017
Różne stany świadomości
Zazdrościła tym, którym wszystko szło gładko i chciała wierzyć, że wcale nie jest tak różowo tam, gdzie w oczy rzucał się tylko róż. Długo próbowała pokolorować na choćby ciepły beż Jego i swój świat. Potem zrozumiała, że dla Niego wszystko farbuje tylko na jeden kolor - czarny. Już nie chciał patrzeć, nie chciał widzieć, słuchać nie chciał, ani słyszeć. Zrozumiała wreszcie, że jeśli nie przestanie oddychać Jego powietrzem, żyć Jego życiem i zatracać się w Nim - oszaleje i zamkną ją w wariatkowie. Czasami, kiedy była sama, wyciągała z pudełka swoje tabletki na arytmię i zastanawiała się ile trzeba byłoby połknąć, a innym razem z jaką prędkością należałoby wjechać pod naczepę tira lub w barierkę energochłonną. Przerażała samą siebie i nie mogła zrozumieć, gdzie uszedł z niej wrodzony pragmatyzm i uciekła zimna krew. Postawiła wszystkie uczucia na Niego i przegrała, bo przestał w niej widzieć Kobietę Swojego Życia. Zamiast niej widział nieudolną, starą kwokę, sapiącą przy garach i marny żywot niegodzien Jego uwagi, ubrany w ciało podstarzałej nimfy. Pozostawał obojętny na jej nocne podróże donikąd, monologi pełne pretensji i wołania o zrozumienie, spanie na kanapie, płacz czy zmaltretowaną po nieprzespanej nocy twarz. Nie działały czułe smsy, ani listy wyjaśniające skąd i dlaczego w niej złe emocje. Poniżała się i przepraszała nawet wtedy, gdy nie miał racji. Siłą zatrzymywała, gdy chciał wychodzić wkurzony. Ale wyzwalała w Nim już tylko litościwe spojrzenia, wymieszane z grymasem pogardy. Widział już tylko kolor czarny. Uciekał, a ona goniła. Wracał i męczył się byciem z nią. Ona zaś widziała to i marzyła żeby zniknąć, bo bycie razem zaczęło być dla obydwojga krępujące. Najchętniej uciekłaby przed Nim, Jego umęczonym jej widokiem spojrzeniem i ciosami, które serwował jej z przyjemnością i bez opamiętania w miejsce dawnej czułości. Najchętniej uciekłaby od tego wszystkiego, od Niego. Uciekłaby do czerwca roku 2016 - go - kiedy byli razem nieziemsko szczęśliwi.
środa, 11 stycznia 2017
Dojrzałość o smaku truskawki
Stoję w "Lydlu", w kolejce. Szczęście mam wielkie, bom już na ladzie wyładowana. Przede mną bardzo dojrzały mężczyzna i jego zakupy: bułki, masło, ser, wędlina, chusteczki higieniczne i... spora paka prezerwatyw o smaku truskawkowym. Za kasą młoda dziewczyna, która krzyżuje ze mną spojrzenie. Mam kamienną twarz, ale z pewnością myślę w tej chwili to samo, zaglądając w jej radosne i pełne niedowierzania oczy. Obydwie nie możemy powstrzymać gapienia się na faceta, który ma jak nic ze siedemdziesiąt lat i ochotę na figle. Kiedy po mojej głowie biegnie przelotna myśl : "Ech, żeby i Mój tak długo chciał i mógł.", Dziadek usiłuje trafić kartą w wąską szczelinę terminala. Plastik drży w jego dłoniach, więc kasjerka spieszy z pomocą i wkłada mu kartę tam gdzie trzeba, ale nie może powstrzymać konwulsyjnego drżenia ramion i grymasu uśmiechu na twarzy. Kiedy oni mocują się z kartą, ja nie mogę oprzeć się myśli jak on sobie kurde "tam" radzi, jak tu nie może trafić. Wzdragam się, oblatując jednocześnie wzrokiem całe jego jestestwo. W końcu Starszy Pan szczęśliwie finiszuje i odchodzi od kasy, pozostawiając nas w głębokiej konsternacji, bo sprawia wrażenie jakby nic sobie nie robił z naszego osłupienia. To jest prawdziwa siła charakteru - nie myśleć, co myślą inni tylko, co zrobić, by amatorka gumy truskawkowej wyszła z uczty zadowolona. No, chyba, że owocowa paczuszka była dla wnuczka :)
sobota, 7 stycznia 2017
Damy i Wieśniaczki
Przyznaję, oglądałam z otwartymi ustami. i przyznaję - nie chcę byście pomyśleli, że jestem stara i zgorzkniała, dlatego zazdraszczam, ale normalnie nie mogę, więc bez komentarza zjawiska się nie obejdzie. Kiedyś był taki format "Życie w przepychu", ukazujący żmudne wydawanie mnożących się bez opamiętania rubli przez obrzydliwie bogate Rosjanki i Ukrainki. Znudziło mnie to już po pierwszym odcinku, bo ileż można patrzeć jak pies pije czerwone wino za ciężkie tysiące z kryształowego kieliszka, a jego właścicielka podczas napadu furii postanawia wytłuc całą porcelanę kosztującą majątek i pamiętającą cara. Ale oto mamy coś "bliżej ciała" czyli coś dla normalnego świata, składającego się z ładniejszych i brzydszych, bogatszych i biedniejszych, mądrzejszych i głupszych czyli dla nas - zwykłych śmiertelników. "Damy i Wieśniaczki" wersja rosyjska rzeczywiście ukazała przepaść - nie tylko intelektualną pomiędzy dziewczynami z "wielkiego świata", a chłopkami z głębokiej ukraińskiej czy rosyjskiej wsi. O ile w wersji naszych sąsiadów różnice nie tylko statusu materialnego są miażdżące i trudno nie odróżnić damy od wieśniaczki choćby po wyjątkowej ogładzie lub jej braku, o tyle w polskiej wersji, jedną od drugiej jestem w stanie odróżnić jedynie po napompowanych wargach i doczepionych rzęsach. Myślę, że trafniejszy byłby tutaj tytuł: "Prostaczki i Wieśniaczki", bo o ile Wieśniaczka może być prosta, o tyle już prostaczka nie może być damą. Przepraszam, ale użyć określenia "wieśniara" w stosunku do bardzo umownej "damy" z polskiej podróby oryginalnego programu, byłoby obrazą dla tytułowych Wieśniaczek. Nie wiem skąd pozyskały się "damy" w polskiej wersji programu, jednak jestem przekonana, że nie z wielkiego świata kultury i nauki, a co najwyżej z półświatka szemranego biznesu. Ani urody, ani szlachetnych rysów, ani długiej szyi, ani wiotkiej kibici, ani nawet choćby jednej perły w uchu, o jedwabnej bluzce czy luksusowej sukni nie wspominając. Nie wiem czy damy pokroju boskiej Beaty Tyszkiewicz krew nagła nie zalewa gdy patrzy na ten polski middle/ high class, ale pewnie Prawdziwa Dama Tyszkiewicz nie zdziera sobie oczu oglądaniem słomy roznoszonej po "salonach", bo ani słoma, ani salony nie są najlepszego gatunku, ani damy najwyższej próby intelektualnej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)