niedziela, 21 września 2014

Rzecz o podarku od Kolegi, Kościele, niedzieli i znakach drogowych


Niedziela dzisiaj, budzik na 9.46 ustawiłam, bo spotkanie o poziomie istotności wysokim koło południa miałam. Obok Domu Bożego przyszło mi na świetle czerwonym stanąć, więc dudniącą muzykę w aucie karnie ściszyłam i stoję. Mur na metr jakiś i trzydzieści centymetrów gmach ceglany okala, słońce świeci, a ja sobie patrzę. Nagle zza muru wyrastają głowy niczym słupki teleskopowe wjazd na Rynek nasz wrocławski blokujące. Głów w różnym wieku jest ze trzydzieści i wszystkie zajęte czymś są; a to gadają między sobą, a to liście z krzaka skubią, a to znowu w nosie dłubią ze znudzenia, a to na samochody się gapią i robią co tam jeszcze do głowy im przyjdzie, wszak jakoś murowane czterdzieści pięć minut wypełnić trzeba. Zapala się "żółte' i głowy podkościelne znowu nikną za murem - pewnie wszystkie na jedno kolano padły - zgodnie z mszalną procedurą. Ruszam i podaję sobie do uszu muzykę na ful. Jak to dobrze - myślę w duchu, że ja już uczęszczać na takie niedzielne "eventy" nie muszę. Już jako dziecko podczas mszalnych ablucji gwałtowne spadki ciśnienia odczuwałam i o omdlenie od smrodu wilgoci i kadzideł się ocierałam. O czternastej jestem znowu w domu i z ulgą stwierdzam, że moje łóżko nadal jest rozkosznie rozkopane i gotowe na przyjecie mojego zamęczonego całym tygodniem ciała. Zrzucam dżinsy i bluzkę, wdziewam szlafroczek i daję nura pod kołdrę. Kolega Mój Drogi dał mi wczoraj w podarku książkę, zapowiedział też, że ciekawa i, że przeczytać powinnam. Biorę więc do ręki lekturę i przypominam sobie, że jeszcze tylko muszę to i tamto, ale - szczęśliwie - z pozycji pół-horyzontalnej spokojnie zrobić to mogę.  Otwieram więc laptopa (dobrze, że pracę "umysłową" mam, bo kroplówki ze swojego wyrka pacjentowi w szpitalu przecież bym nie podłączyła) i generuję kilka ważnych notatek i maili, które w skali świata nie mają żadnego znaczenia. Nim się obejrzałam już piętnasta trzydzieści mnie dopadła, a ja wciąż w tym cholernym laptopie udupiona jestem. Drugie podejście do książki więc robię, zdecydowanym ruchem dziada elektronicznego zamykając. Usiłuję zebrać komórki mózgowe do kupy i przejść w tryb "czytanie". Mijają trzy minuty, przekładam kartkę na stronę numer dwa, po czym stwierdzam, że muszę się cofnąć do strony pierwszej, bo nie pamiętam co przeczytałam. Czuję się jak wtedy, gdy debil policjant pyta mnie trzysta metrów za znakiem jaki to był znak ten tamten co go minęłam trzysta metrów temu. Kto normalny pamięta jaki znak minął, gdy znaków jest na drodze multum i nawet nie wiadomo, o który chodzi? NIKT! A kto normalny pamięta co przeczytał minutę temu? KAŻDY! Jestem więc i normalna i nienormalna w jednym. Równowaga znaczy się jest zachowana, zatem i dobry nastrój niedzielny uratowany!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz