Siedzę w jakiejś galerii handlowej gdzieś w Łodzi. Kilka godzin muszę siedzieć, ale przynajmniej dowiaduję się czegoś nowego, mianowicie, że od siedzenia nogi w tyłek też mogą wejść. Szczęśliwie w miarę wygodne sofy są i nawet kawałek stołu, tak, że nogę mogę zdrętwiałą trochę wyżej podnieść i starannie but z dala od blatu trzymając, łydką o jego rant z ulgą oprzeć. Zamykam oczy, wciśnięta kręgosłupem w kąt siedzenia, z tą nogą na blacie stołu, tzn. z łydką i próbuję się odprężyć, aż tu nagle atak na mnie odbieram boczny prawy.
- No ja zaraz zwymiotuję, popacz pani jak ta się rozsiadła z girami na stole - tokuje z kanapy oddalonej o jakieś trzy metry mocno dojrzała kobieta, rozpostarta całym swym nadważonym jestestwem na wątłym - jak dla niej - foteliku.
- No widzę właśnie - wtóruje jej druga starsza pani - przecie ja tej kanapki to nie zjem z obrzydzenia jak na to paczę. Widzi Pani jaka ta młodzież dzisiaj jest.
Siedząc tyłem do pani w berecie z kaszmiru (unikam celowo nazwy moher, by uciec przed przypisaniem mnie do konkretnej frakcji politycznej) ucieszyłam się słysząc, że zostałam zakwalifikowana w poczet młodzieży. Szybko jednak moje zadowolenie w zniesmaczenie przerodziło się, bo oto pani bardziej do widoku mojej twarzy mająca dostęp z charakterystyczną dla egzaltowanych, starszych katoliczek nienawiścią w głosie i z całą mocą odparła:
- A jaka to młodzież kochana! Przecież to stara wiedźma jest i buciorem chce się tu pochwalić jaki ma!
Pisałam już o miłości do bliźniego swego w narodzie naszym głęboko zakorzenionej. Chcę się do czegoś przyznać. Nie kocham i nie akceptuję starych, wrednych bab w kaszmirowych, moherowych czy filcowych beretach, wełnianych sweterkach oraz ortopedycznych butach, ze wzrokiem i mową ciała pełną nienawiści do ludzi, gębą pełną podłości i różańcem przeplecionym przez powykręcane reumatyzmem palce. Nie znajduję współczucia i nie chcę poszukiwać w sobie zrozumienia i szacunku dla ich siwych głów. Uwielbiam i podziwiam natomiast naszą ekscentryczną i sympatyczną Kryśkę Mazurównę - Ikonę prawdziwej zaradności, tolerancji oraz żywego, otwartego umysłu. Marzę o tym, by nie przyszło mi do głowy zostać na starość wredną, zgnuśniałą babą w pretensjach do całego świata. Chcę być wtedy radosnym, kolorowym ptakiem, nawet kosztem tego, że młodsze stare baby będą mówiły o mnie: "tej to ze starości kompletnie odbiło" i z ekscytacją podliczać będą moje operacje plastyczne, ugniatając swoje tłuste, leniwe dupy na ławce pod blokiem. Ku mojej uciesze.