Mój jest prawdziwym wrażliwcem. Tacy kochają zwierzęta. No, może nie od razu wszystkie, ale powiedzmy psy - po prostu uwielbiają. Wiem takie rzeczy o Nim, bo zdawkowo mi opowiadał o tym jak to miał kiedyś psa. Od dłuższego czasu więc namawiałam Mojego na czworonoga, bo czułam, że mu ktoś taki jest potrzebny do szczęścia, ale najpierw kategorycznie odmawiał, potem zredukował odmowę do wahania, aż w końcu i po kilku długich miesiącach (kiedy już ustaliliśmy, że kupowanie psów jest nieetyczne i świadczy jedynie o ludzkiej próżności), powiedział sakramentalne :"Załatw to, bo ja nie pojadę do schroniska". Na okazję, by "to" załatwić, nie musiałam długo czekać, bo Mój niebawem wybył w delegację. Zebrałam więc gremium w postaci Dzieci własnych, zapakowałam w auto i - w przekonaniu, że co najwyżej obejrzymy i wrócimy" - udałam się na ulicę Ślazową. Miejsce - choć pełne ludzi pracujących z pasją i poświęceniem" - przytłaczało ponurością szarych klatek i odorem psich kup. Podobnie jak Mój, ja również mam wrażliwe miejsca w ciele, więc wizyta tam była dla mnie trudnym doświadczeniem. Było zimno, dlatego wszystkie zwierzaki siedziały w pawilonach. Weszliśmy w pierwsze drzwi z brzegu i trafiliśmy do szczeniakarni. Byłam zdziwiona, że w schronisku w ogóle przebywają szczeniaki i to w takich ilościach. Serce mi się kroiło w plastry, dlatego postanowiłam, że nie przebieramy jak w pralinkach lecz wchodzimy w pierwszy korytarz z brzegu i tam podejmujemy decyzję. Minęliśmy kojec ze średniej wielkości kudłaczem, którego szanse na adopcję były znikome przez wzgląd na olbrzymi niepokój, przejawiający się w zawziętym szczekaniu na obcych i pokazywaniu całkiem niemałych kłów. Potem był słodki york z depresją, odwrócony ogonem do świata, a potem kremowy jamnikokundelek - niezwykle sympatyczny i otwarty na ludzi, aż wreszcie mała, kremowa kulka z uszkami cappuccino i wielkości męskiej dłoni. Kulka siedziała spokojnie i patrzyła na nas czarnymi jak węgielki oczkami. Dwadzieścia minut później wydłubywaliśmy skubańca z zasikanego kojca, bo tak się bał, że o radosnym skoku w ramiona i świetlaną przyszłość nie było mowy. Pierwszego wieczoru w domu jakby go nie było. Siedział cicho jak mysz i tylko się przytulał. Dzisiaj mija równo tydzień od dnia kiedy przyszedł do nas Mikołaj i przyniósł Kapsla. Uważam, że cudne imię wymyślił dla niego Mój, ale po siedmiu dniach pod jednym dachem, myślę, że stworzenie to powinno wabić się Dzikus, Freak, a jeszcze celniej - Toi Toi, bo takiej ilości kup i sików jaką generuje ten dwumiesięczny szczeniak nie znajdziecie w żadnym miejskim "toju". Do tego Mój rozpieszcza go do granic mojej wytrzymałości i granic obrzydliwości. Czuję się jak mąż odstawiony przez żonę na boczny tor, bo ta skupiła się na funkcji "matka karmiąca". Naturalnie (?!) zachwyca się każdą kupą zrobioną na zasłonę czy dywan i sikami płynącymi po panelach lub kafelkach w łazience. Psiur śpi z nami, odpoczywa z nami, je z nami, ale najbardziej upodobał sobie wchodzenie ze mną pod prysznic. Nie znam drugiego psa, który tak bardzo lubi ciepłą wodę i płyn do mycia ciała "Dove". Jest chyba najbardziej wycałowanym i wyprzytulanym psim niemowlakiem w galaktyce, ale odpłaca tym samym, rozdając liźnięcia w ilościach hurtowych i każdemu po równo. Adoptujcie zwierzaki ludzie, bo kupuje się samochody i buty, a nie żywe istoty. Nie uczestniczcie w handlu żywym towarem. Adoptujcie. Dostaniecie w zamian morze miłości i bezkresne uwielbienie stworzenia, które kocha wiernie i bezwarunkowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz