Nie lubię, gdy ktoś mi pomaga. Taka durna jestem. Targałam ostatnio tak ciężkie siaty na czwarte piętro, że czułam przechył swojego kadłuba o jakieś 30 stopni od pionu. Na ratunek przybiegł mi sąsiad i pyta czy może pomóc. Ja na to (zupełnie przecież wbrew sobie): "Nie, nie - dziękuję - trzeba ćwiczyć". Wczoraj ciężki jak głaz stół dębowy postanowiłam przetransportować z pokoju do kuchni i... poszło po palcach tak konkretnie, że jeden palec z drugim przytulać się już nie chciał, piejąc ostentacyjnie w drugą stronę, przez co pogotowie, ketonal, naproxen, ibuprom i gips na dwa miesiące. Jak mnie już tak przypiliło, że z bólu cała fizjologia mi przyspieszyła i myślałam, że zemdleję wcześniej płynów wszelkich organicznych się pozbywszy, nagle okazało się, że potrzebuję jednak wsparcia. Na pomoc wezwałam więc Koleżankę Ankę i Kolegę Darka. Spodnie na tyłek wciągnęli, buty założyli i powieźli gdzie trzeba. Wyglądam teraz jak Edward Nożycoręki, ale po dobie wycia do słońca i księżyca, czuję wyraźną ulgę i coś jeszcze... Czuję się zaopiekowania i otoczona troską. Czasem trzeba mocnego uderzenia, by zrozumieć to i owo. Czasami trzeba sobie coś złamać, by móc sobie coś wyprostować..