Jadę wczoraj do Mosznej, do Koleżanki. Właściwie to pędzę, bo droga prosta jak stół i nieciasna. Włączam na ful muzyczkę swoją ulubioną i czuję jak narasta we mnie poczucie szczęśliwości. Najpierw czuję to jako miłe giglanie w ciele, potem, że muszę pośpiewać, więc drę mordę do przedniej szyby: "I wanna know what love is, I want you to show meeee", a potem piszczę z radości, bo tak mi dobrze, tak mi cudnie, a - co najważniejsze - już wiem czym jest miłość, ale wciąż chcę, by mi ją pokazywano. No więc jadę taka zadowolona, aż tu nagle staje mi przed oczami obraz: Leżę w trumnie na katafalku i nie żyję. Mąż stoi nad trumną, patrzy nieobecnym wzrokiem i puszcza z oczu wodę. Myśl ta jest tak ostra, że czuję jak przeszywa mnie zimno i robi mi się niedobrze. Nie mogę jednak odkleić fantazji od tego obrazu i łapię się na tym, że pławię się w owym scenariuszu czując, że zaraz zabeczę z żalu. Po chwili jednak rozsądek bierze górę i zaczynam analizować to swoje dwubiegunowe popapranie. Pytanie brzmi: Dlaczego jestem tak zbudowana, że gdy jest realnie źle, z łatwością tonę w mrocznych myślach, a każda myśl jasna, ściągana wtedy niemal siłą do czaszki, odbija się od niej jak piłka od ściany, zaś gdy jest realnie dobrze, tak łatwo katastroficzne wizje niszczą mi spokój ducha? Często słyszę, że za dużo myślę. Może to jest przyczyna niezdarności w radości, chociaż - z drugiej strony - równie często słyszę, że umiem cieszyć się z drobiazgów. Ale, co tam - przykład podam totalnej nirwany, znaczy się wiecznej, transcendentalnej i bezmyślnej szczęśliwości, który ostatnio doprowadził mnie do pasji. "Przykład" miał ze trzydzieści lat, włoski do ramion w kolorze lalkowy blond, różowe spodenki, różowe adidaski i całą resztę różową również. Do "Przykładu" doczepiony był może ośmioletni równie plastikowy synek i bazarowo przyodziany lecz niezwykle pewny siebie tatuś. Niestety, Przykład wraz ze swoją rodziną przyjechał tam gdzie my, czyli do cudnej leśniczówki, rozpostartej na dziesięciu hektarach łąk i lasów, gdzie żaby, szpaki, sowy i inne kumaki grały w zielonej ciszy swoją muzykę.
Chcieliśmy z Moim posłuchać tego grania, wypić winko i pobyć na łonie natury, ale Przykład postanowił pouprawiać sport na trawie tuż pod gankiem - znaczy się w piłkę pograć zechciał. To naturalnie żaden grzech ani przestępstwo nie jest przecież, żeby na zielonej trawie porzucać czy nawet pokopać, ale Blond Landryna musiała czynić to przy swoim ulubionym zapewne, bo wkoło odtwarzanym tłustym bicie "I got 20 dollars in my pocket" Macklemore feat Ryan Lewis.
Może i fajny to kawałek, kiedy bujasz się kabrio po szosie i czujesz się królem życia, ale w mordę - przecież są jakieś świętości i granice przyzwoitości. Robiliśmy z Moim wymowne miny, pełne dezaprobaty, a nawet pogardy, ale Tępa Matka Dziecku, odczytywała to jako oznaki naszego podniecenia i zachwytu jej gustem muzycznym. Wreszcie głowa rodziny zawezwała krótkim gestem szyję oraz ich wspólny przewód pokarmowy, a my odetchnęliśmy z ulgą. Pomyślałam sobie wtedy, że te stworzenia w poprzednim życiu musiały być kamieniami przy drodze. A teraz myślę, że głupi zawsze jest szczęśliwy, bo nie wie przecież, że jest głupi, a siebie w trumnie z pewnością nigdy sobie nie wyobraża, bo wyobraźnia jego kręci się prawdopodobnie i głównie wokół twenty dollars in his pocket i marzenia, by mieć dolarsów dużo więcej niż twenty. I jeszcze więcej różowego w głowie i na sobie. I może to i dobrze...?